Instruktorzy KW Olsztyn:

 

 Beata Bubik - Instruktor PZA

 

 Paweł Naguszewski - Instruktor

 

 

 

Kurs Tradowy Pauroniki i Sylwii 2023

 

Przygodę z kursem skałkowym rozpoczęłam już dwa lata temu, gdy zdecydowałam się zapisać na pierwszy etap  nauki wspinaczki w skałach po drogach obitych. Po dwóch sezonach wyjazdów w Sokoły i na Jurę stwierdziłam, że trzeba w końcu zakończyć ten etap edukacji kursem tradowym. Decyzja została podjęta wraz z Sylwią w trakcie trwania naszego styczniowego kursu turystyki zimowej. Od początku podobał nam się sposób prowadzenia szkoleń w Kilimanjaro więc z tą właśnie szkołą postanowiłyśmy działać dalej. Pozostało nam jedynie zapisać się na kurs, zabukować miejsce na Taborze, gdzie wstępnie miały odbywać się zbiórki i czekać kolejne 5 miesięcy na nową przygodę. Czas zleciał niesamowicie szybko i zanim się obejrzałyśmy, już jechałyśmy pociągiem w kierunku Gór Sokolich. Szkolenie odbywało się w dniach 1-4 czerwca, więc ze względów logistycznych na miejscu musiałyśmy pojawić się dzień wcześniej. Dojazd komunikacją na miejsce był w zasadzie bardzo łatwy. W pociąg do Wrocławia wsiadłyśmy około 6-tej rano, stamtąd zaś po 13-tej w dalszą drogę ruszyłyśmy Kolejami Dolnośląskimi w kierunku Janowic Wielkich. Na miejscu po uzupełnieniu zapasów zaczęłyśmy marsz, kończący się na Taborze około godziny 17-tej. Na miejscu dowiedziałyśmy się również, że naszym instruktorem prowadzącym kurs będzie Tomasz Kliś. Nie będę tu ukrywać, ze ową informację odebrałyśmy z wielkim entuzjazmem. Po ulokowaniu się w domku i odpoczynku po podróży z podekscytowaniem czekałyśmy na nadejście jutra.

Ze Sławkiem i Danielem zapoznałyśmy się dnia następnego. Obaj oddzielnie odbywali pierwsze etapy kursów w innych rejonach, po czym etap drugi przyjechali kontynuować właśnie w Sokołach. Wspólnie powitaliśmy także naszego już wcześniej wspomnianego instruktora Tomasza, który odbył z nami wstępną rozmowę dotyczącą czekających nas wyzwań, po czym rozdzielił pomiędzy nas szpej i liny.

 

 

Ja i Sylwia miałyśmy działać wspólnie jako jeden zespół, chłopaki tworzyli zespół drugi. Po spakowaniu wszystkiego do plecaków nadszedł czas na rozpoczęcie szkolenia w terenie. Droga z Taboru pod skały (w tym wypadku najbliższa lokalizacja to Grupa Sukiennic) jest w miarę krótka, lecz co za tym idzie – dosyć stroma. W trakcie pokonywania kolejnych metrów i próbach utrzymania tempa narzuconego nam przez Tomka całą naszą czwórkę naszła nagła myśl – to zapewne pierwszy test i chęć rozeznania się w naszej kondycji i umiejętnościach! Okazało się, że nasz instruktor ma po prostu zabójczą kondycję, co pozwalało mu niemal biec pod górkę, niemal zostawiając naszą zadyszaną grupkę w tyle :) Do celu udało nam się dotrzeć po 15 minutach intensywnego marszu. Po złapaniu oddechu zaczęliśmy zapoznawać się ze sprzętem. Tomasz kolejno wyjaśniał nam zastosowanie kostek, friendów, heksów, taśm oraz kopulowadełka (przesłodki wariant prawilnej nazwy). Po części teoretycznej nadszedł czas na praktykę – nasze dwa zespoły miały za zadanie przetestować sprzęt w różnych rysach i pęknięciach skalnych. Po wykonaniu pierwszego zadania nadeszła pora na poważniejsze ćwiczenia – zostaliśmy sprowadzeni na sam dół Sukiennic, gdzie stanęliśmy przed dwiema znajdującymi się naprzeciwko siebie drogami – Kantem Sukiennic o wycenie IV+ i Do Grzyba – tradową IV wchodzącą w skład Chatki. Naszym zadaniem miało być osadzanie szpeju w odpowiednich naszym zdaniem miejscach podczas pokonywania drogi na wędkę. Był to świetny i dobrze przemyślany trening, gdyż dawał nie tylko możliwość wypróbowywania sprzętu pod kątem jego prawidłowego osadzania, ale także sprawdzenia czy odpowiednio trzyma się w skale. I wszystko to bez strachu przed odpadnięciem w tych początkowych godzinach kursu. Zakończyliśmy trening sukcesem i z uśmiechami na twarzach, więc Tomek postanowił zmienić lokalizację – wybraliśmy się na Zipserową. Tam  czekała nas już pierwsza wspinaczka – zdobycie Kominka do Szczerby – tradowej drogi o III wycenie. Przed wstawieniem się w drogę przypomnieliśmy sobie jeszcze parę operacji linowych, takich jak zjazdy, czy asekuracja partnera z góry. Chłopaki wraz z pomocą Tomka wspinali się pierwsi, a ja i Sylwia ćwiczyłyśmy owe operacje na prowizorycznym stanowisku umocowanym na pniu drzewa (z dyskretną pomocą youtuba). Następnie przyszła nasza kolej na wspinanie tradowe, podczas gdy  męska część kursowej załogi poszła dla zabicia czasu na drogi sportowe. Drogę prowadziłam ja z zadaniem asekuracji Sylwii z góry. Przez całą drogę i proces osadzania szpeju jak również podczas asekuracji towarzyszył nam Tomek, pilnując by cały proces przebiegał prawidłowo. Wszyscy byliśmy niezwykle usatysfakcjonowani tym dniem i gotowi na kolejne wyzwania. Pożegnaliśmy się z Tomkiem, który na nocleg wybrał rejony Szwajcarki i zadowoleni wróciliśmy na Tabor.

 

Drugiego dnia umówiliśmy się z instruktorem już na Sukiennicach, co dało nam możliwość dotarcia na miejsce bez kompromitowania się trudnością zaczerpnięcia powietrza w czasie drogi. Plan zakładał rozpoczęcie pełnej przygody z tradem, w związku z czym na nasze przybycie cierpliwie czekał Kant Sukiennic, który testowaliśmy dnia poprzedniego na wędce oraz Brzózka – trad wyceniony na III+. Zadaniem moim i Sylwii było kolejno poprowadzić drogę, przewiązać się na górze i zjechać w dół, zbierając po drodze cały szpej. Na ziemi zaś następowała zamiana. Sławek i Daniel skupili się na Kancie Sukiennic, gdzie towarzyszył im Tomek (jeden prowadził drogę, po czym wciągał partnera na górę i następnie obaj wykonywali zjazdy).

 

 

Naszą tradową III+ pierwsza poprowadziła Sylwia, do której dołączył instruktor po uprzednim obserwowaniu wyczynów chłopaków. Po wzorowo wykonanym zadaniu nadeszła i moja kolej. Droga sama w sobie jest przepiękna i bardzo przyjemna, choć oczywiście bywały chwilowe zawahania i niepokoje. Wraz  z Tomkiem, free-solującym u mego boku tak jak dnia poprzedniego, udało się bezpiecznie dotrzeć do góry. W międzyczasie chłopaki wykonali swoją robotę i czekali na zamianę dróg. Po dotarciu na dół  udostępniłyśmy im skałę, a same ruszyłyśmy ku Kantowi. Drogę poprowadziła Sylwia, która później asekurowała mnie już z góry. Zadanie zakończyłyśmy wykonaniem operacji zjazdu. Wszyscy odpoczęliśmy chwilę, po czym działaliśmy dalej. Tomek zaprowadził nas na Krzywą Turnię, gdzie przywitaliśmy się z tamtejszym klasykiem – Rysami Żubra. Drużyna A (ja i Sylwia) zamiennie prowadziłyśmy wariant III, zaś Drużyna B (Sławek i Daniel) zrobili wariant Dupy Żubra IV.

 

Po pokonaniu wszystkich wyciągów  nadszedł czas na krótki odpoczynek przy stanowisku do zjazdu, podczas którego Tomek pokazywał nam z oddali pociąg, znikający po chwili w tunelu (ja do tej pory nie wiem, czy patrzyłam w dobrym kierunku, pociągu nie zobaczyłam :( Po zjazdach już w komplecie pod skałą chórem zgodnie uznaliśmy dzień za udany i razem ruszyliśmy w kierunku Szwajcarki na szarlotkę i naturalny izotonik. Na miejscu wymieniliśmy się uwagami dotyczącymi naszych działań oraz różnymi ciekawymi historiami. Po pożegnaniu się z Tomkiem Sylwia wraz z Danielem i Sławkiem poszli zwiedzić rejon Krzywej Skały, ja zaś udałam się leniwie w stronę Taboru. Niedługo później spotkaliśmy się wspólnie na miejscu.

Trzeci dzień kursu był bez wątpienia najbardziej wymagającym i intensywnym. Tomek przyszedł do nas na Tabor w celu rozdzielenia pomiędzy zespoły lin połówkowych – tego dnia mieliśmy bowiem w planach ćwiczyć prowadzenie lin dwutorowo. Razem poszliśmy w tereny Krzyżnej Skały, zwiedzany przez nas (poza mną) dnia poprzedniego. Naszym pierwszym zadaniem było poprowadzenie Ściany Południowej (trad. III). Z Sylwią zrobiłyśmy dwa wyciągi, naprzemiennie je prowadząc i tworząc w trakcie stanowisko. Trasę zakończyłyśmy odbijając w drogę Kursowych Wariantów IV. Chłopaki od początku działali na tej właśnie drodze, budując później stanowisko niedaleko nas. Na górze wymieniliśmy parę słów ze schodzącymi się w tym miejscu turystami (stanowisko znajdowało się przy punkcie widokowym). Następnie cała nasza czwórka wykonała zjazdy, likwidując w międzyczasie swoje pozakładane stanowiska.

  

 

Po odpoczynku ruszyliśmy grupą na Sokolec, gdzie znajdowało się parę interesujących nas tras. Ja i Sylwia wstawiałyśmy się w Kursową Drogę IV, zaś Sławek i Daniel zabrali się za prowadzenie Carycy IV+. Po moim udanym, choć dosyć strachliwym prowadzeniu drogi Tomek zasugerował na rozluźnienie wstawić się w sportową Walkę z Drzewem V-, ulokowaną obok naszej drogi. Muszę wyrazić tu dużą wdzięczność właśnie za tego typu niejednokrotne gesty motywacyjne ze strony naszego instruktora, gdyż zawsze sukcesywnie podbudowywały wiarę we własne umiejętności, pozwalając działać dalej pomimo początkowej psychicznej blokady. W międzyczasie chłopaki zakończyli przygodę z Carycą, tak więc nastąpiło wymienienie się drogami.

 

W późniejszym czasie podążając za sugestią instruktora i czystą chęcią oswojenia się z nieco trudniejszymi drogami zaczęliśmy wędkować znajdujące się na Sokolcu Juliet V i Romeo V+. Po kilkugodzinnej nauce i zabawie ruszyliśmy w kierunku Bukowych Skał. Tam ponownie nastąpiło rozdzielenie się – wraz z Sylwią miałyśmy uporać się z tradową Lewą Ścianką IV, chłopaki ruszyli ku drogom sportowym, między innymi ciekawej Tylko Głowa Mnie Blokuje V+, którą wspominam dosyć miło z zeszłorocznego pobytu w Sokołach. Nasz trad prowadziła Sylwia, asekurując mnie potem z góry.  W tamtym momencie wraz z Tomkiem, który pojawił się przy naszym stanowisku, zgodnie stwierdziliśmy, że na dzień dzisiejszy wszyscy osiągnęliśmy swój limit - byliśmy całkowicie wyczerpani po całodniowym wspinaniu i związanymi z tym emocjami. Spakowaliśmy sprzęt i powoli skierowaliśmy się na Tabor, kończąc tym samym trzeci dzień kursu.

Ostatniego dnia kolejny raz przywitało nas słońce. Pogoda sprzyjała nam przez wszystkie te dni, czwarty także nie był wyjątkiem. Dzięki temu pomimo zmęczenia nasze nastroje nadal były skierowane w pozytywnym kierunku. Z Taboru tradycyjnie ruszyliśmy na Sukiennice, by spotkać się z Tomkiem. Następnie skierowaliśmy się ku Krzywej Turni. Zadaniem moim i Sylwii było poprowadzenie czwórkowej drogi o nazwie Kroczek IV, dzieląc ją na dwa wyciągi. Chłopaki zaczęli wstawiać się w drugi wyciąg Rysy Gorayskiego V+.

 

Pierwszą część Kroczka, którą miałam za zadanie prowadzić, można uznać za dosyć osobliwą. Fakt, że nad trawersowym przewieszeniem znajduje się pomocniczy ring, wcale nie ułatwiał przejścia tego momentu osobie mojego wzrostu. W końcu jednak metodą samozaparcia i, jak to określił Tomasz, desperacji, jakoś się udało. Sylwię asekurowałam stojąc na około 20-centymetrowej półeczce, co samo w sobie było ciekawym przeżyciem.  Dyskomfort i strach wynagradzały jednak  zapierające dech w piersi widoki. Sylwia również miała swój trudny moment w trakcie prowadzenia drugiego wyciągu, którym był krótki lecz bardzo eksponowany trawers przy samym końcu drogi. Mimo stresu na szczęście udało się dotrzeć do stanowiska, skąd szybko wciągnęła mnie na szczyt. Chłopaki, którzy uporali się ze swoją drogą przed nami, czekali już na dole odpoczywając. Wkrótce dołączyła do nich nasza trójka (instruktor Tomasz nie opuszczał nas ani na chwilę) i wspólnie skierowaliśmy się ku następnej ciekawej formacji skalnej – Lamie. Należy ona do grupy Sokolików, zaś najłatwiejszym sposobem dotarcia do niej jest odbicie w lewo na przedostatnim zapętleniu drogi przed Sokolikiem. Skała widoczna jest już po kilku metrach. Podobno nie należy do popularnych, jest jednak bardzo atrakcyjna nie tylko ze względu na odizolowane miejsce, w którym jest usytuowana, ale również przecudny tunel, przez który można dostać się do górnych stanowisk. Po zapoznaniu się z miejscem Sylwia i ja wstawiłyśmy się  w czwórkową Kominkowatą Rysę, a Daniel wraz ze Sławkiem wylosowali  Filarek Lamy V. Pomimo prostoty drogi psychika niekiedy dawała się we znaki podczas prowadzenia, a to właśnie było moim zadaniem. W takich sytuacjach najważniejszym czynnikiem jest zachowanie spokoju i słuchanie rad asekurującego partnera (gdybym posłuchała się rad Sylwii, miałabym bardzo wygodną pozycje w trakcie osadzania niektórych friendów, zamiast praktycznie wisieć z jedną nogą w powietrzu).  W końcu udało się dotrzeć na górę i zbudować stanowisko bez odpadnięć i większych zadrapań na rękach. Niedługo potem dołączyła do mnie Sylwia i kolejno zjechałyśmy ze stworzonego stanowiska, mając nadzieję, że wytrzyma (wytrzymało). Daniel I Sławek także wzorowo odhaczyli swoją drogę. Tomek widząc zmęczenie naszej grupy postanowił dać nam wytchnąć i chwilowo założył nam prowizoryczną Zieloną Szkółkę – użyczywszy kostek magnezji jako kredy dał nam wykład o sposobach zakładania stanowisk, malując przykłady wspomnianą magnezją na kamieniu.

 

Po tej błogiej chwili wytchnienia pozostało przed nami jeszcze parę zadań – wróciliśmy na górę skały przez tunel/jaskinię, by kolejno przećwiczyć zjazdy z dwóch wyciągów. Następnie przenieśliśmy się w okolice Szwajcarki, gdzie została przedstawiona nam teoria  oraz praktyka autoratownictwa. Chodziło przede wszystkim o nabycie wiedzy i umiejętności wciągania i opuszczania partnera w zależności od zaistniałej sytuacji.

 

Tym akcentem nasza tradowa przygoda dobiegła końca. Wraz z Tomkiem ostatni raz usiedliśmy przy stolikach obok Szwajcarki, jedząc obiad i dyskutując o nabytych umiejętnościach a także snując dalsze plany na przyszłość. Daniel i Sławek tego samego dnia mieli w zamiarze wrócić do domu, Tomek także kierował się w stronę Wrocławia, gdzie chciał odpocząć przed czekającym go na dniach kolejnym kursem. Pożegnaliśmy się zatem z naszym instruktorem robiąc ostatnie pamiątkowe zdjęcie, podziękowaliśmy za wspaniale poprowadzony kurs, wyraziliśmy także chęci na dalsze szkolenia i spotkania w skałach. Następnie ostatni raz ruszyliśmy czwórką w stronę Taboru. Na miejscu uścisnęłyśmy pożegnalną dłoń chłopakom po czym patrzyłyśmy, jak ich samochody powoli oddalają się po czym znikają w głębi lasu. Następnego dnia wczesnym rankiem i my ostatni raz spojrzałyśmy na Tabor i ruszyłyśmy na pociąg do Olsztyna.

Podsumowując tę relację chciałabym jeszcze raz skierować najszczersze podziękowania w stronę Tomasza Klisia za niezwykle profesjonalne poprowadzenie kursu, w czasie którego doświadczyliśmy nie tylko nabycia nowych umiejętności, ale także wyrozumiałości i cierpliwości, które niejednokrotnie pomagały nam w czasie trudnych i stresujących momentów. Lepiej trafić nie mogliśmy :) Mamy nadzieję, ze nie narobiliśmy obciachu przed wytwórnią Kili. Mimo że nadaj nie wiemy, co to znaczy hajduk :)

Podziękowania kieruję także w stronę Sylwii, Sławka i Daniela, którzy pomogli odtworzyć poszczególne wydarzenia oraz nazwy dróg i miejsc zwiedzanych w trakcie trwania szkolenia, jak również udostępnienia przecudnych zdjęć z tej jakże niezapomnianej przygody.

Do zobaczenia w skałach!

 

Weronika Zniesienko

 

 

 

MAJÓWKA SOKOŁY

 

–W sumie dawno nie powstała żadna relacja z wyjazdu, można by opisać tę Majówkę.

–No w sumie...

–No to działasz, Pauronika.

–….Ja?!..

Tak więc tym razem to ja postaram się wspiąć na wyżyny swoich umiejętności literackich by opisać jak wygląda typowy weekend majowy członków KW Olsztyn.

W podjęciu decyzji o spędzeniu wolnego czasu w skałach zmobilizowała mnie Sylwia, która ochoczo nalegała na wspólny wypad w celu małego treningu poprzedzającego nasz zbliżający się kurs skałkowy. Problem polegał na tym, że poniekąd była to decyzja „last minute”, a co za tym idzie – brak wolnych miejsc w rejonach, które zazwyczaj wybieramy na nocleg. Nie zniechęciło nas to jednak i postanowiłyśmy szukać dalej zarówno zakwaterowania jak i chętnych osób na wyjazd. Po wykonaniu paru mniej lub bardziej fortunnych telefonów, kilku dniach czekania, rozwiniętej umiejętności przewidywania i zaklepywania miejsc zawczasu przez Kasię i Marcina oraz przyłączeniu się do nas Pawła, w piątek wyjechaliśmy w kierunku Trzcińska. Cel – Góry Sokole, ku radości wszystkich zebranych w samochodzie.

Na miejsce (stary dobry 9Up) tradycyjnie dojechaliśmy już po północy, zatem nasza przygoda oficjalnie rozpoczęła się wraz z nadejściem sobotniego poranka. Jednak ze skałkami nie miała zbyt wiele wspólnego, gdyż śledzone przez nas wcześniej prognozy pogody sprawdziły się co do godziny i zamiast pięknego słońca witały nas jedynie opady deszczu. Odpoczywając na ganku i kątem oka obserwując operacje linowe, wykonywane przez wspinaczy odbywających kursy skałkowe, podjęliśmy decyzję, żeby spędzić ten dzień w typowo trekkingowym stylu. Za pierwszy cel obraliśmy sobie odnalezienie Taboru pod Krzywą, w którym przebywały inne członkinie KWO - Marta i Paulina (aka Grażyna), również biorące udział w kursie skałkowym. Droga z 9Up na Tabor okazała się stosunkowo łatwa w odnalezieniu. Kierując się w stronę Sokolika w pewnym momencie należało odbić w lewo, a Gps sprawnie doprowadził nas do właściwego miejsca. Zarówno Paweł jak i ja mieliśmy już (nie)przyjemność szukania Taboru samochodem nocą poprzedniego lata. Niestety nigdy nie udało nam się tam dotrzeć. Nasza piesza wyprawa uświadomiła nas w tym, że owej nocy znajdowaliśmy się mniej więcej 50 metrów od celu podróży w momencie, gdy zapadła decyzja o zaniechaniu dalszych poszukiwań i skierowaniu się ku innej noclegowni (czyt. 9up). Tu nastąpiła konkluzja, by nigdy nie rezygnować z chęci dotarcia tam, gdzie sobie założyliśmy, zarówno w kwestii mentalnej jak i fizycznej.

Na miejscu spotkaliśmy się z dziewczynami,  poobserwowaliśmy kolejne ćwiczenia z zakresu operacji linowych i zwiedziliśmy nieco bazę noclegową. Była to moja pierwsza styczność z Taborem, o którym słyszy się dużo głównie pozytywnych opinii. Na mnie też wywarł dobre wrażenie. Być może ze względu na pogodę lub inne czynniki wydawał się być niezwykle cichym i spokojnym punktem bazowym. Zgodnie stwierdziliśmy, że koniecznie trzeba będzie kiedyś przyjechać tu z namiotami. Po Taborze pokręciliśmy się około godziny, po czym  pożegnaliśmy się ruszyliśmy dalej. Za kolejny i ostatni cel tego dnia wybraliśmy Szwajcarkę –  dobrze wszystkim znane przytulne schronisko. Pomimo kiepskiej pogody na szlaku mijaliśmy dosyć sporą liczbę niezniechęconych deszczem osób idących w tym samym kierunku lub prowadzonych przez przewodników w inne miejsca.  Do schroniska trafiliśmy po kilkudziesięciu minutach sprawnym marszem. Zamówiliśmy szarlotkę i usiedliśmy na zewnątrz podziwiając kolejne opady deszczu i pochmurne niebo. Po zasłużonym odpoczynku wróciliśmy niebieskim szlakiem na nasze pole namiotowe. Pomimo kapryśnej pogody uznaliśmy ten dzień za udany, jednak nie mogliśmy już doczekać się następnego, który obiecywał brak opadów i dobre warunki do rozpoczęcia sezonu wspinaczkowego.

 

Prognoza kolejny raz sprawdziła się wzorowo, więc po śniadaniu w końcu przyszedł czas na skałkowe pospolite ruszenie. Poprzedni dzień pod względem trekingowym spodobał się nam do tego stopnia, że postanowiliśmy połączyć jedno z drugim i za cel obraliśmy sobie Rudawy Janowickie, w stronę których ruszyliśmy pieszo. Po minięciu parkingu zaczęliśmy kierować się niebieskim szlakiem w głąb lasu. Tego dnia naszym celem była Obła, której odnalezienie nie stanowiło dla nas większego problemu.  Na miejscu byliśmy już po godzinie spokojnego marszu. Wraz z Kasią i Sylwią postanowiłyśmy na początek wypróbować Trawiaste Zacięcie (III trad), Marcin i Paweł wstawili się zaś w drogę Lobby Koneserskie (V trad). Zacięcie okazało się dosyć ciekawym przedsięwzięciem, głównie ze względu na wilgoć, i zacienienie skały. Całkiem nieźle odcisnęła na nas swój ślad (zielony) nie tylko na palcach ale chyba przede wszystkim na ubraniach. Stanowiła jednak przyjemny element rozgrzewki. Za to Lobby uznaliśmy za interesującą drogę głównie ze względu na rozmaitość technik jej przejścia, więc dostarczyła nam wszystkim niemałej satysfakcji (nawet jeśli część z nas przeszła ją tylko na wędkę).

 

Po zakończeniu pierwszej wspinaczkowej przygody  pożegnaliśmy Obłą i skierowaliśmy się w stronę Diabelskiego Kościoła ku Enisowi (VI). Tam pozwoliłyśmy chłopakom działać, asekurując ich, robiąc zdjęcia, wspierając próby zdobycia tej jakże osobliwej formacji skalnej i podziwiając okolicę (oraz pięknego pieska biegającego radośnie pomiędzy skałkami). Po zwycięskim ujarzmieniu Enisa (pojedyncze klaśnięcie uznania dla Pawła za bezbłędne prowadzenie drogi) powolnym krokiem skierowaliśmy się w stronę Trzcińska. Droga powrotna została urozmaicona przepięknym zachodem słońca i bagiennym podłożem, którego niekiedy nie dało się przeskoczyć bez konsekwencji zamoczenia weń nowiutkiego obuwia. Mimo tej małej niedogodności byliśmy pozytywnie nastawieni na kolejne wyzwania.

  

Trzeciego dnia tradycji stało się zadość – nasz czas poświęcony został rejonowi Sokolika. W drodze na Okienną towarzyszyły nam tłumy ludzi, spragnionych dotarcia do punktu widokowego i zapatrzeniu się z góry na majowy krajobraz. Pierwszym celem na ten dzień była Zielona Płyta. Bardzo przyjemna i mile wspominana przeze mnie kursowa droga obita o wycenie IV+. Idealna na rozgrzewkę i bezstresowe prowadzenie. Powoli każdy z nas wstawiał się w drogę i leniwie kierował ku stanowisku. Okienna była kompletnie opustoszała, poza nami i paroma mijającymi tę część Sokołów ludzi nie było żywej duszy, co dawało przyjemne poczucie spokoju. Kasia i Sylwia postanowiły przetestować tradowy Skraj Zielonej Płyty, znajdujący się na prawo od Zielonej, by poćwiczyć zarówno przewiązywanie jak i zjazdy. Przebywaliśmy tam jeszcze jakiś czas, po czym ruszyliśmy na Babę, gdzie spędziliśmy niemal większość dnia, głównie dopingując Pawła w walce ze starą dobrą Kurtykówką. Po jakimś czasie skorzystałyśmy z dobroci i chęci Marcina do poprowadzenia nam Słonecznej Ścianki (VI+ Trad) i zawieszenia nań wędki. Dzięki temu miałyśmy możliwość zarówno bezstresowej wspinaczki jak i po raz kolejny potrenowania różnego rodzaju operacji linowych, głównie ze względu na zbliżający się dużymi krokami kurs.. Po wyczerpaniu dostępnych dla nas opcji na Babie stwierdziłyśmy, że nadeszła pora, by sprawdzić co słychać u dobrej znajomej Zipserowej. Pozostawiłyśmy chłopaków sam na sam z Kurtykówką, ruszając w tamtą stronę.

 

Muszę przyznać, że Zipserowa Czuba jest jedną z moich ulubionych rejonów wspinaczkowych w całych Sokolikach. Wszystko, co dobre i złe zawsze przydarzało się właśnie tam, co od początku czyniło ją bogatą w różnego typu wspominki. Na miejscu od razu postanowiłyśmy po kolei wstawić się w drogę Ku Chwale Kursantów (nie raz i nie dwa dostarczyła mi emocji, których wprawdzie dobrze nie wspominam, ale można powiedzieć, że zahartowały mnie raczej w dobrym kierunku). I tym razem nie obyło się bez mentalnego narzekania w trakcie prowadzenia, ale droga poszła w miarę sprawnie. Sylwia poprowadziła ją jako pierwsza, ja i Kasia także dałyśmy radę. Kolejnym udanym celem była Dozentówka (IV+). W międzyczasie dołączyli do nas Paweł z Marcinem, których nie tylko pokonała Kurtykówka ale także została odebrana możliwość przejścia Rysów Żubra na Krzywej. Nie mając zbyt wielu opcji postanowili pójść w nasze ślady i spotkać się na  Zipserowej. Wspólnie poprowadzili Diretissimę oraz Emu. W trakcie naszych działań powoli zaczynało robić się ciemno, a przy plecakach dało się zaobserwować biegające małe myszki. Widząc zbierającą się do noclegowni inną grupę wpinaczy, my także zakończyliśmy swoje działania i wróciliśmy pod namioty.

 

Plan na przedostatni dzień pobytu tradycyjnie zrodził się wtorkowym rankiem. Tego dnia skierowaliśmy się ku Krzywej, by zrealizować plan chłopaków z poprzedniego dnia – Rysy Żubra. Prognozy zapowiadały deszcz, więc organizacja przedsięwzięcia poszła sprawniej, niż przewidywaliśmy i już po niespełna kilkudziesięciu minutach od dotarcia na miejsce rozpoczęliśmy wspinaczkę. Plan polegał na podzieleniu się na dwa zespoły – pierwszy tworzyli Paweł z Sylwią, którzy podczas wyjazdu zgrali się niesamowicie pod kątem humorystycznym, co otwierało szereg możliwości do ciekawej współpracy. W drugim zespole byłam wraz z Kasią i Marcinem. Sprawnie ruszyliśmy jeden po drugim. Przejście całej drogi zajęło nam mało czasu i przebiegło niemal wzorowo, nie licząc małych potknięć tu i tam przy operacjach linowych (za co słusznie otrzymałam mentalny cios w czoło). Całość zakończył się przyjemnym zjazdem po drugiej stronie skały.

 

Po zakończonej przygodzie kolejny raz natrafiliśmy na Martę i Paulinę, dzielnie ćwiczące (a jakże!) operacje linowe pod okiem instruktora w trakcie swojego kursu. Po chwilowym odpoczynku, rozmowach i przypatrywaniu się wysiłkom innych obecnych, skierowaliśmy się na Chatkę. Deszcz ku naszej uciesze nadal nie nawiedził okolicy, co postanowiliśmy wykorzystać i zaczęliśmy patentowanie Chatki Puchatka oraz Zygzaku Lwowa (obie w wycenie VI). Przy okazji postanowiłam pozwiedzać okolicę, gdyż rzadko kiedy jest ku temu taka możliwość. Po udanej wspinaczce zgodnie postanowiliśmy zajechać do dobrze znanej wspinaczom Pizzerii w Janowicach, by uczcić ten bezdeszczowy dzień napełnieniem żołądków bez konieczności gotowania. Pizza była wprost wystrzałowa (przekonaliśmy się o tym na własne oczy :) ) i smakowała wybornie. Takim miłym akcentem zakończyliśmy nasz przedostatni dzień w Sokolikach.

W środę przed wyjazdem ruszyliśmy ostatni raz w stronę Zipserowej. Zeszliśmy niżej, aż naszym oczom ukazał się Ptak – wspaniała skała i co najważniejsze – kompletnie pusta, co pozwoliło nam niemal natychmiast wstawić się w Kant Brzętysława. Plan zakładał zdobycie jej na prowadzeniu przez Marcina i patentowanie jej przez dziewczyny. W międzyczasie chłopaki wstawili się w Direttissimę znajdującą się tuż obok. Pomimo szczerych chęci po kilku próbach odstąpiłam od wspinaczki po Kancie, dając zielone światło dziewczynom do dalszego działania. Sama kolejny raz ruszyłam eksplorować teren, w którym znalazłam się po raz pierwszy. Reszta kolejno kończyła drogi i wkrótce zorientowaliśmy się, że pora powoli wracać. Na szybko przekąsiliśmy jeszcze resztkę zapasów i skierowaliśmy się w stronę noclegowni by móc na spokojnie przepakować rzeczy, zwinąć namioty i przyszykować się do drogi powrotnej do domu. I tak około godziny 16 ruszyliśmy do Olsztyna, zostawiając za sobą Sokoły i udany początek sezonu wspinaczkowego.

 

Tak jak poprzednia majówka spędzona w Sokołach tak i ta dostarczyła nam zarówno starych jak i nowych doświadczeń, radości i wiedzy. To, co poniekąd staje się niemal wspinaczkową rutyną nadal potrafi mobilizować i zachęcać do kontynuowania cicho rodzącej się małej tradycji. Jest to jedna z wielu podobnie spędzanych przez nas klubowiczów majówek i każda jest równie ciekawą i wyjątkową przygodą.

 

Pauronika

2021 – Austria (Höllental, Dachstein, Grossglockner)

 

Zachęceni zeszłorocznymi sukcesami w Austrii, postanowiliśmy i w tym roku spędzić tam urlop. Tym razem w składzie Adam Korpusik, Artur i Ewelina Ciesińscy ruszyliśmy na podbój Doliny Höllental, masywu Dachstein oraz szczytu Grossglockner. Któż by przypuszczał, że spotkają nas takie przygody.

 

Część 1 - Höllental

Niedziela, 01.08

Na miejsce, czyli kemping  pod stacją kolejki Rax Park'n' Camp w miejscowości Hirschwang docieramy późno w nocy. Tradycyjnie Piekielna Dolina wita nas deszczem, ale udaje się rozbić namiot. Rano nadal leje, robimy więc przepak na następny dzień, ale niespodziewanie pojawia się okno pogodowe i ruszamy na wspinanie. Ja i Artur mamy niedokończony (przez burzę) temat z zeszłego roku, więc we troje wstawiamy się w Holzknechtgrat (3+). Jest krucho i mało przyjemnie, do tego znów zaczyna padać i grzmieć. Wycofujemy się,  po raz drugi pozostawiając temat niedokończony. 

 

 

Poniedziałek, 02.08

Tego słonecznego dnia wybór pada na polecany przez klubowych kolegów klasyk rejonu Stadlwand – drogę Richterweg (V-, 300 m, 12 wyciągów). To dla nas pierwsze zetknięcie z tak długą drogą. Ja prowadzę tylko któreś z początkowych łatwych wyciągów, potem Artur i Adaś zmieniają się z powodzeniem na prowadzeniu. Droga rzeczywiście ciekawa i urokliwa, miejscami nieco wymagająca (dla nieprzyzwyczajonych do takich długości wspinaczy), warta polecenia. Szczęśliwi docieramy do końca, a zejście zaczynamy o przyzwoitej porze, w słońcu, około 19.00.  

   

 

Początkowo trzymamy się oznakowanego szlaku. Na mapce wszystko wygląda łatwo i nic nie wskazuje na to, że za chwilę będziemy błądzić i rozważać nocleg w górach. W pewnym momencie jakoś gubimy szlak, a jak już nieraz zdążyliśmy się przekonać, rozpoznanie rzeczywistego terenu w Höllental bywa bardzo trudne. Docieramy do urwiska, musimy zawracać. W końcu odnajdujemy strzałkę i schodzimy piarżyskiem do auta. Na kempingu jesteśmy jeszcze tego samego „dnia” – dokładnie o 23:59. Potwierdza się, że przysłowiową piątkę należy zbijać dopiero na samym dole.

 

Wtorek, 03.08

Dziś restujemy, każdy na swój sposób. Adaś wyleguje się w namiocie, my korzystamy z pięknej pogody – ja spaceruję nieopodal i plażuję nad rzeczką, Artur wędruje dalej i robi praktyczne rozpoznanie okolicznych skał. 

 

 

Środa, 04.08

Początkowo planujemy ruszyć na kusząco wyglądającą z obozu drogę Rosaroten, ale lekko siąpi, prognoza marna, więc decydujemy się ponownie stawić czoła „przeklętej” drodze z pierwszego dnia – Holzknechtgrat. Adaś prowadzi na raz dwa wyciągi. Ponownie kruszyzna, słabe stanowisko, jakiś niedawny obryw przed nami, Adaś zrzuca mały, ale jednak „telewizor”, ja strącam kamyk, który uderza w linę… Ta droga ewidentnie nas nie chce. Postanawiamy zostawić ją w spokoju i już nigdy tu nie wracać. 

 

Część 2 - Via Ferraty w masywie Dachstein

Czwartek, 05.08

Pada. Stwierdzamy, że jest to idealny dzień na przemieszczenie się pod Dachstein.

Zbaczamy nieco z trasy i zatrzymujemy się na zwiedzanie Lugrotte Peggau – największej jaskini krasowej w Alpach Wschodnich, mierzącej blisko 6 km długości. Zachęceni poprawą pogody ruszamy też do Graz i wdrapujemy się na wzgórze zamkowe Schlossberg ze słynną wieżą zegarową i piękną panoramą. Warto było.

W końcu docieramy na pole namiotowe Ramsau am Dachstein. Rano odkrywamy, że są tu tylko jeszcze dwa podobne do naszego małe namiociki... oraz nieskończona ilość „wypasionych” kamperów. 

 

Piątek, 06.08

Na pierwszy ogień bierzemy via ferrratę Jubiläums wycenioną na D i wiodącą na szczyt Eselstein (2556 m n.p.m.). Podejście jest długie, ale sama ferrata, choć krótka (około 1 godz. 15 min.), jest ciekawa i gwarantuje przyjemną wspinaczkę. I wszystko byłoby idealnie, gdyby nie zaczęło grzmieć i padać, gdy tylko docieramy do najbardziej wymagającego momentu. W ekspresowym tempie zdobywamy szczyt, z którego widoki przesłania nam mgła i wybieramy zejście ferratą Westgrat (A/B). Oczywiście zatrzymujemy się w schronisku Guttenberghaus na apfelstrudel i małe %%, żeby nabrać mocy na kolejny dzień.

 

 

Sobota, 07.08

Decydujemy się na spróbowanie swoich sił na słynnej via ferracie Intersport (C/D) w masywie Dachstein West. Dojazd na parking w pobliżu malowniczego jeziora Vorderer Gosausee zajmuje nam około godziny. 

 

Podchodzimy do schroniska Gablonzerhutte, dalej pod ferratę i ustawiamy się w długą kolejkę przed startem drogi. Sama ferrata jest podzielona na cztery zróżnicowane etapy, z których jest kilka wyjść awaryjnych. 

 

Mamy tu ciekawą wspinaczkę po skałach i prętach, kilka krótkich drabinek, śliskie ziemiste odcinki, gładką płytę z kołkami, połóg pod przewieszką, strome zacięcie, ścieżkę między kosodrzewiną itp. 

Jednak Intersport Klettersteig swoją popularność zawdzięcza 40 metrowej drabinie rozpostartej nad przepaścią pomiędzy dwiema turnicami - Klein Donnerkogel i Donnermandl. Ja nawet na nizinach nie przepadam za drabinami, ale takiej atrakcji nie można ominąć. Bez większych problemów pokonujemy drabinkę, choć chwilami dość mocno nią buja. Jeszcze tylko wyjście z drabiny z drugim kluczowym momentem za C/D i piękną granią o charakterze wspinaczkowym docieramy na Grosser Donnerkogel (2054 m n.p.m.). Podziwiamy widoki, między innymi lodowiec Dachstein, i wracamy do naszej bazy w Ramsau. 

 

 

Część 3 - Grossglockner (3798 m n.p.m.)

Poniedziałek, 09.08

Po leniwej niedzieli w Ramsau spowodowanej niepewną pogodą, ruszamy malowniczą trasą w kierunku głównego celu tego wyjazdu - Grossglocknera w Taurach Wysokich. Wielki Dzwonnik, bo tak tłumaczy się jego nazwę, to najwyższy szczyt Alp Austriackich. 

 

Przejeżdżamy przez Kals am Grossglockner, a następnie bardzo krętą drogą docieramy na parking Glocknerwinkel (za przejazd tą alpejską drogą trzeba uiścić opłatę). Po szybkim przepaku zostawiamy auto i ruszamy dalej w promieniach pięknego słońca. Odpoczywamy chwilę w schronisku Lucknerhütte. Podejście do Stüdlhütte (2803m n.p.m.), gdzie mamy noclegi, zajmuje nam 2h 15 min.

 

Nie bacząc na niebezpieczne obuwie (klapki), chłopaki od razu próbują swoich sił na mini ściance wewnątrz budynku. Robimy też rekonesans terenu i plan zdobycia Glocka. Jest przepięknie. 

 

 

Wtorek, 10.08

Nadszedł wielki dzień ataku szczytowego :-). Na wierzchołek prowadzą dwie drogi:  klasyczna przez lodowiec Ködnitzkees, o trudności I+, II oraz droga wspinaczkowa granią Stüdlgrat o wyższym stopniu trudności (II, III). Decydujemy się na drogę wspinaczkową. 

 

           

Pobudka o 04:30 i parę chwil później wychodzimy ze schroniska - chyba jako pierwsi. Szybkie śniadanie o wschodzie słońca jemy po drodze. Nie idziemy od razu lodowcem Teischnitzkee, wybieramy drogę po skałach, by dopiero po jakimś czasie wejść na lodowiec i związać się liną. 

 

Kilka pierwszych wyciągów na lotnej prowadzi Artur, potem już do końca Adam, bo nie chcemy tracić cennego czasu na zmiany prowadzenia. Staramy się wspinać jak najbezpieczniej, dlatego stosujemy tradycyjną asekurację. Potem okaże się to błędem w sztuce, gdyż jesteśmy dość wolni przez te wszystkie operacje sprzętowe (i tak robione na szybko – można powiedzieć, że Artur pół drogi „żywcuje” na luźnej linie, zanim my założymy kolejne stanowisko). W międzyczasie mija nas sporo zespołów, przeważnie przewodnicy z „klientami-owieczkami” ;). W kilku najtrudniejszych miejscach są ułatwienia w postaci stalowych lin. 

 

 

W końcu zdobywamy upragniony szczyt. Widoki przesłania nam gęsta mgła, ale wierzymy, że jest pięknie, gdzieś tam pośród masywów Wysokich Taurów na pewno majaczy Grossvenediger.  Jesteśmy zmęczeni i szczęśliwi, ale jednocześnie mamy świadomość, że to dopiero połowa drogi. 

 

Szybka przekąska na szczycie i zaczynamy zejście drogą klasyczną, która prowadzi wąską, mocno eksponowaną przełączką na szczyt Kleinglockner (3770 m n.p.m) i dalej w dół stromym śnieżnym zboczem. Trasa ta do pewnego momentu jest ubezpieczona stalowymi słupkami. Śnieg jest przedeptany, dość „luźny”. Nadal jesteśmy związani liną, Artur idzie pierwszy, Adam zamyka pochód. 

 

 

I nagle zaczyna się akcja jak z filmu. Adasiowi wyjeżdża śnieg spod nóg, ześlizguje się, ja od razu padam na śnieg, próbując z całych sił wbić czekan i zaprzeć się rakami. Przez sekundę nic się nie dzieje – Adaś wbił czekan w głaz i wisi na nim jedną ręką nad skarpą. Uff. Nagle czuję szarpnięcie, uderzam kaskiem w skałę, lecę. Adam wyjechał z resztą śniegu. Podobno przeleciałam przez tę skarpę, a mój upadek zamortyzował Artur, rzucając się na mnie. Jedziemy z lawiną, na nic zdają się próby wbicia czekanów, nie ma w co. Artur jest blisko, staram się nie wbić Mu raków w ciało. W głowie różne myśli: „czy to już koniec? Czy tam jest  przepaść? To nie może być koniec…” Nagle lawina się zatrzymuje… Wszyscy na wierzchu. Żyjemy. Chłopaki pomagają rozplątać linę, która zaciska mi się na brzuchu. Nikomu nic chyba nie jest. Szacunkowo skróciliśmy sobie zejście o jakieś 120 m. Trzeba jak najszybciej stąd iść. Czuję, że coś jest nie tak z kostką, ale to nic, adrenalina robi swoje (okazało się, że kostka skręcona). Mijamy schronisko Erzherzog – Johann, dalej w dół przy pomocy metalowych poręczówek. Na lodowcu Ködnitzkees już jest ciemno, dopiero po jego pokonaniu rozwiązujemy się z liny i wkraczamy na teren skalny. Po długiej, żmudnej drodze docieramy do naszego schroniska. 

 

Środa, 11.08

Po sukcesach i wypadkach dnia poprzedniego odpoczywamy w Studlhutte. Tradycyjnie Adaś odsypia, ja z racji skręconej kostki i innych boleści kuśtykam tylko na jakiś kamień nieopodal i podziwiam panoramę Alp z pozycji siedzącej, a włóczykij Artur starym zwyczajem idzie na samotną wyprawę i zdobywa pobliski szczyt Luisenkopf (3207 m n.p.m.).

 

Czwartek, 12.08

Dzień przyspieszonego powrotu do domu. Przy odpowiednim układaniu stopy i dzięki rozparcelowaniu większej zawartości mojego plecaka do plecaków chłopaków, zejście idzie wolno, ale nawet nieźle. W Lucknerhütte pałaszujemy ostatni, wyczekiwany apfelstrudel mit vanillesoße i ruszamy do Polski. 

 

Podsumowując – wyjazd świetny, uczący pokory, pozwalający nabrać choć trochę doświadczenia i odwagi do realizacji marzeń. 

Gratulacje dla Was, którzy dotrwaliście do końca tej opowieści ;-)

 

GALERIA 

 

Ewelina Ciesińska

 

 

 

 

 

Kazbek Gruzja 2022.

 

Zacznijmy od początku. Tylko kiedy on właściwie nastąpił? Pomysł wyjazdu do Gruzji dotarł do mnie chyba wczesną wiosną, Ewelina i Artur postanowili zabrać Adama i mnie na wyjazd, który okazał się dość wymagającym wyzwaniem. Celem stało się między innymi wejście na Kazbek, jeden z najwyższych szczytów Kaukazu (5054 m.n.p.m.), który tak naprawdę był pierwszym tak poważnym i wysokim szczytem wśród moich dotychczasowych górskich doświadczeń. Po serii rozmaitych przygotowań, spotkań, treningów 13.08.2022 r. wsiedliśmy do samolotu tym samym rozpoczynając naszą gruzińską przygodę! 

         Przylot do Kutaisi i podróż do miejsca zakwaterowania już okazały się ciekawym przeżyciem, zadbał o to nasz kierowca częstując nas czaczą (gruzińska wódka z winogron) i oferując jedynie jabłko na złagodzenie tego ognistego smaku. Zapewne nieco złagodziło to stres o nasze bagaże jadące na dachu, przywiązane jedynie marną tasiemką do bagażnika. 

        Kolejny dzień to głównie organizacja wyprawy na miejscu i przelotne zwiedzanie Kutaisi zakończone kolacją z tradycyjnymi gruzińskimi potrawami, winem i oczywiście czaczą! Po pełnej emocji przejażdżce w typowo gruzińskim stylu prowadzenia auta (atrakcja sama w sobie!) w poniedziałkowe popołudnie znaleźliśmy się w Stepancmindzie, miasteczku, nad którym góruje Kazbek, z którego po przepakowaniu się i pozostawieniu w depozycie zbędnych rzeczy ruszyliśmy ok 17.00 w górę. Celem na dziś było dojście do Cminda Sameba, cerkwi położonej na wysokości 2170 m.n.p.m., charakterystycznie usytuowanej pośród gór z przepięknym widokiem na Kazbek. Tam spędziliśmy pierwszą noc biwakując na łące nieopodal cerkwi. Biwakowanie zarówno tu, jak i w kolejnych miejscach wiązało się z wnoszeniem ciężkich plecaków na górę, nie skorzystaliśmy z opcji wynajęcia koni do transportu rzeczy. Trudy dźwigania wynagradzały widoki i noclegi w najlepszych naturalnych „hotelach” napotkanych po drodze. 

 

        Kolejny poranek rozpoczęliśmy ok 7.00, jednak nieco grzebiąc się wyszliśmy dopiero ok 10.00. Plany były dwa. Pierwszy dopuszczał możliwość dojścia od razu do stacji meteo (3600 m.n.p.m.), drugi zakładał nocleg pośredni przy schronisku Alti Hut (3100 m.n.p.m.). Wygrała druga opcja, pokonywanie przewyższeń z takim ciężarem na plecach okazało się dość wymagające, dodatkowo taki nocleg był zalecany w celu osiągnięcia lepszej aklimatyzacji. Szlak nie był trudny technicznie, przyjemny widokowo, dość krótki (na szczęście!). Tym sposobem spędziliśmy drugą noc w górach, kusząc się nawet na wypicie 2 piw na 4 osoby w ramach celebrowania uroków otaczającego nas miejsca. Tak, piwo było drogie w schronisku ;) Dodam, że towarzysząca nam obok ekipa Rosjan zdecydowanie lepiej bawiła się tego wieczoru, patrząc na ilość pozostawionych przez nich butelek po winie i nie tylko:) W obu miejscach mieliśmy dostęp do wody ze źródełek, jest to dość istotna informacja, gdyż wejście na takie wysokości wymaga pewnej dyscypliny nawadniania się i staraliśmy się pilnować siebie nawzajem, aby wypijać odpowiednie ilości wody w ciągu dnia. 

        Środa zaczęła się o 6.30, po krótkiej trasie dość łatwym szlakiem doszliśmy do pierwszego lodowca. Wiele osób pokonuje go nawet bez raków, bez wiązania liną, jednak w pierwszej części jest dość stromy, postanowiliśmy założyć raki, by zaoszczędzić sobie wysiłku i niebezpieczeństwa poślizgnięcia się z ciężkim plecakiem na plecach. Lodowiec poprzetykany był szczelinami, płynącymi rzeczkami, jednak wskazówki dojścia wyczytane na stronach projektu BEZPIECZNY KAZBEK okazały się dość przydatne. Bez istotnych trudności weszliśmy na szlak prowadzący bezpośrednio do Bethlemi Hut, starej stacji meteorologicznej (3600 m.n.p.m.) pełniącej teraz rolę schroniska i bazy wypadowej do wejścia na Kazbek. W tym miejscu w szczycie sezonu stacjonuje baza ratowników górskich, wspomniany projekt BEZPIECZNY KAZBEK. Ich obecność oraz fakt, że są polskimi ratownikami podniosło znacznie moje poczucie bezpieczeństwa podczas całej wyprawy. Po zameldowaniu się i uiszczeniu odpowiedniej opłaty mogliśmy zabrać się za rozbicie naszego małego obozu. Namioty rozstawiamy w przygotowanych miejscach otoczonych murkami z kamieni, jest dość równo, choć kamieniście, trochę „marsjański” krajobraz dominuje w stacji. Namiotów jest sporo, baza tętni życiem. Zdobywanie wysokości nawet tak małymi etapami wiąże się z ogromnym wysiłkiem. Dźwiganie plecaków, rosnąca wysokość, wszechobecne słońce (tak, „warun” mieliśmy idealny cały czas!) dają się we znaki naszym organizmom. Niby czuję się dobrze, jednak wyjście po wodę lub za potrzebą wiąże się z większym zmęczeniem, niż na dole ;). 

       Czwartek to dzień aklimatyzacji. Wstajemy po wyspaniu się, nie mamy potrzeby wczesnej pobudki, choć i tak budzimy się po 7.00. Na wyjście aklimatyzacyjne wybieramy przejście fragmentu szlaku, którym potem będziemy szli na szczyt. To była dobra decyzja, szlak nie jest łatwy ani oznakowany, choć można spotkać kopczyki znakujące przejście. Biegnie piargami i lodowcem połączonym z błotem i osuniętymi fragmentami otaczających ścian. Z prawej strony cały czas następują obrywy skalne, latają kamienie, z lewej rozwija się lodowiec ze swoimi szczelinami. Przejście tego fragmentu wzbudza emocje, ale jednocześnie pozwala niejako oswoić się z tym, co będzie nas czekało w nocy w dniu wyjścia na szczyt. Osiągamy wysokość nieco ponad 4100 m., na której spędzamy trochę czasu w celu osiągnięcia aklimatyzacji. Przez chwilę czuję się słabiej, trochę kręci mi się w głowie, jednak po chwili to uczucie znika, pijemy herbatę, przyzwyczajamy się, oglądamy co nas będzie czekać dalej, jesteśmy w miejscu, gdzie podczas ataku szczytowego należy założyć uprząż, raki i związać się liną. Wracamy w towarzystwie ekipy z przewodnikiem, która dopiero co zdobyła szczyt, 4 osoby, jedna źle się czuje, jedna nawet zaliczyła wpadnięcie do szczeliny. Wyciągamy od nich trochę informacji na temat wejścia i lodowca, moje emocje rosną. Po powrocie do obozu podejmujemy decyzję o ataku następnego dnia. 

      Wstajemy ok, północy, mnie udaje się nawet wyspać trochę mimo towarzyszącego strachu i wiatru hałasującego namiotem. Wychodzimy ok 2 w nocy, pocieszające jest to, iż z nami wychodzi spora grupa z przewodnikiem. Idziemy po ciemku śledząc ich trochę, by ułatwić sobie to nocne przejście. Z jednej strony jest lżej, lodowiec jest zwarty, kamienie z bocznych ścian jeszcze nie obrywają się z powodu niższej temperatury. Jednak idziemy nocą, nie widać dobrze szlaku, Artur prowadzi, mamy dobre tempo, szybko dochodzimy do miejsca wejścia na czysty lodowiec. Chwilę odpoczywamy, jemy, pijemy, ubieramy się w uprzęże i raki i wiążemy liną. W kolejności Artur, Ewelina, ja i Adam ruszamy zgodnie ze sztuką poruszania się po lodowcu w górę. Idziemy po ciemku, Artur szuka nam bezpiecznej drogi, w moim odczuciu jest lżej, niż myślałam, że będzie, choć wiem, że to dopiero początek, że w dzień szczeliny się pootwierają i będzie tylko trudniej, dojdzie wysokość i zmęczenie. Idziemy dość sprawnie, zatrzymujemy się chwilę po wschodzie słońca na odpoczynek, jedzenie. Lodowiec jest utkany szczelinami, ale wszystkie udaje się pokonać bez problemów. Wieje wiatr, choć nie jest bardzo zimno. Powiedziałabym, że jest lepiej, niż się spodziewałam, choć w takim miejscu ciężko jest się czegokolwiek spodziewać. Ruszamy po odpoczynku i...kończymy wyprawę. Jesteśmy już lub dopiero na 4500 m.n.p.m. Do szczytu niby niedaleko, widać go, wydaje się osiągalny. Okazuje się jednak, że nie wszyscy jesteśmy w stanie kontynuować wejście, wysokość i zmęczenie daje się we znaki. Po rozmowie podejmujemy próbę wejścia, którą jednak szybko kończymy. Dla dobra i bezpieczeństwa wszystkich zawracamy. Zostało niewiele i wiele jednocześnie. Nieco ponad 500 m. przewyższenia, które przy tej wysokości jest ogromnym wysiłkiem, do tego czekało nas bardzo strome podejście na szczyt. Schodzimy i już. Powrót wcale nie jest łatwiejszy. Wymaga skupienia, koncentracji, czujności. Po powrocie do bazy większość z nas idzie spać, ja nie mogę. Po południu spotykamy się na wspólnym posiłku, pijemy wniesioną czaczę i podejmujemy decyzję o jutrzejszym zejściu na dół do Stepancmindy. 

 

      Mamy niedosyt, owszem. Ale też satysfakcję z tego, co udało się zrobić. Może kiedyś…? Schodzimy w ciągu jednego dnia, nie ma potrzeby rozbijania dodatkowych obozów. Wysypiamy się w łóżkach na kwaterze w Stepancmindzie i rano ruszamy na trekking Doliną Truso. Początkowo nudnawy szlak zmienia się w dolinę niczym z Dzikiego Zachodu, utkaną opuszczonymi wioskami, wzdłuż rzeki, z siarkowym jeziorkiem, wypasem bydła pilnowanym przez tutejszych kowbojów na koniach :) Kawiarnie zbite z desek prowadzone przez lokalnych mieszkańców (nasz sanepid miałby co robić). Dochodzimy do posterunku granicznego, dalej nie można przejść, niby jeszcze Gruzja, ale teren sporny z Rosją, nie puszczają dalej. Wracamy. 

 

      Popołudnie planujemy na pakowanie, jedzenie chinkali itp. i niestety prawie wszyscy z nas po powrocie chorują. Zatrucie pokarmowe lub cokolwiek to było innego zredukowało nasze plany na kolejne dni. Zostajemy dodatkową noc w naszym pensjonacie próbując dojść do zdrowia, kolejnego dnia jeszcze osłabieni ruszamy z plecakami na trekking doliną Juty. Jeszcze osłabieni nie mamy super tempa, zamierzamy biwakować przy kolorowych jeziorkach Abudelauri, jednak żeby się tam dostać, musimy wejść na przełęcz Chaukhi na ok 3400 m.n.p.m. i zejść dość stromym szlakiem na dół. Dolina ta zwana jest gruzińskimi Dolomitami i faktycznie, jest tam spora formacja skalna przypominająca ten włoski krajobraz. Do jezior docieramy dość późno, rozbijamy się tuż przed zmrokiem, z Eweliną spędzamy chwilę wieczorem podziwiając gwiazdy w towarzystwie gór i idziemy spać. 

      Wstajemy ok 6.00 musimy zdążyć wrócić tą samą drogą, mamy umówionego kierowcę na 16.00, który ma nas zabrać do Tbilisi. Dojeżdżamy tam wieczorem, mamy nocleg w „uroczej” suterenie w centrum miasta, raczymy się winem kończąc górską część naszej wyprawy. Tym samym minęło 1,5 tygodnia pobytu w Gruzji! Szybko! Kolejny dzień to zwiedzanie Tbilisi, kąpiel w łaźni siarkowej (ojej, jak śmierdziało!) i wieczorne wino na wzgórzach Tbilisi z panoramą na nocne miasto. Piątek poświęcamy na małą wycieczkę po regionie Kachetii, kupujemy domowe wino, czaczę, churchele, zaliczamy wizytę w najstarszej gruzińskiej winiarni. Dzień mija szybko, jednocześnie mamy już świadomość powrotu do domu. Jemy dobrą kolację w gruzińskiej restauracji przy okazji przechadzając się po nocnym Tbilisi. W sobotę zdążamy jeszcze przejść się po mieście kupując prezenty i pamiątki, ok, 15.30 ruszamy z Tbilisi autobusem na lotnisko w Kutaisi tym samym kończąc naszą GRUZIŃSKĄ PRZYGODĘ.

Anna Pawłowska