Relacja Pawła Juszczyszyna z wyprawy na szczyt Denali 6194m.

1 maja 2010 r. wystartowaliśmy z lotniska na Okęciu kierując się w stronę Alaski i tego samego dnia (10 godzinna różnica czasu) wylądowaliśmy w Anchorage, gdzie następnego dnia zrobiliśmy niezbędne zakupy, a następnie przejechaliśmy do Talkeetny.

3 maja 2010 r. odbyliśmy odprawę w Stanicy Parku Denali
Po locie awionetka z Talkeetny 4 maja 2010 wylądowaliśmy na lodowcu w górach. Zimno. Pogoda bardzo się zmieniała i działania były utrudnione, trzeba było się dopasowywać i wykorzystywać wszystkie okazje do kolejnych ruchów.

16 maja 2010 r. dotarliśmy do High Camp (17.200 ft. - stóp) gdzie wcześniej wynieśliśmy depozyt. Następnego dnia miała być dobra pogoda (wiatr tylko 45 km/h - według prognozy). Jednak 17 maja 2010 r. pogoda nie była tak dobra jak w prognozie. Wiało, widać było, ze zwłaszcza na górze wieje i przez szczyty przewalają się chmury. Wszyscy czekali i patrzeli po sobie kto pójdzie pierwszy. O godz. 11.00 wyszliśmy w kierunku szczytu. No i my byliśmy pierwsi (przed nami szedł tylko jeden Koreańczyk, ale on wystartował z innego miejsca na lodowcu). Za nami poszło ponad 15 osób, ale jak się potem okazało wszyscy cofnęli się z Denali Pass. Koreańczyk wszedł na turnice w połowie drogi do szczytu (chyba myślał w zlej widoczności, ze to już szczyt), gdy go minęliśmy z boku poniżej, zaczął iść za nami, oczywiście nie chcąc już nas wyminąć. Posuwaliśmy się powoli, ciężko było się przebić przez silny wiatr. Byliśmy szczelnie zapakowani w puchy i gogle. Gdy wspięliśmy się na grań prowadząca do wierzchołka (wpinając się do pozostawionych szabli śnieżnych), a wierzchołka oczywiście jeszcze nie było widać, Koreańczyk zaproponował Wiolecie, by zatrzymać się na jednej z wybitnych turnic, zrobić foty i nie iść dalej na główny wierzchołek (widać taki styl....). Nie daliśmy jednak za wygrana i o godz. 18.30 stanęliśmy na szczycie. Hurrra. Wiało, byliśmy w chmurach, ale szczęśliwi zrobiliśmy foty i ..... odwrót.

Alaska ma jeden bardzo istotny plus, dzień jest długi, właściwie o tej porze nie ma nocy (trudno spać). Stad możliwe było tak późne wejście na szczyt, gdzie indziej byłoby to stanowczo zbyt późno. Tak jak powoli posuwaliśmy się do góry. zejście było ekspresowe. Zeszliśmy w około 2 i pół godziny (od 19.00 do 21.20). Zmęczeni i szczęśliwi. "Mamy skurczybyka".

Dwa dni schodziliśmy zabierając depozyt z Medical Camp'u.

20 maja 2010 czteroosobowa awionetka zabrała nas z Camp'u na lodowcu i ..... poleciała w rejon wspinaczkowy, miedzy ogromnymi ścianami, po jeszcze jednego wspinacza. Zamiast lecieć pół godziny do Talkeetny, mięliśmy międzylądowanie na kolejnym lodowcu, przelot przez przełęcze miedzy wierzchołkami, lot wąwozami miedzy niemal pionowymi ścianami. Bajeczne miejsce nazywa się Ruth. Trzeba będzie tam wrócić na "pure climbing". W efekcie lataliśmy nad górami ponad godzinę.

Piękne zakończenie działalności górskiej!!!

W Stanicy Parku Denali okazało się, że byliśmy 11 i 12 osobą w tym sezonie na szczycie, z ponad 80 osób, które dotąd rozpoczęły działalność górską na Denali.

Druga część pobytu na Alasce to kompleksowy objazd tego stanu i północno - zachodniej części Kanady wynajętym samochodem - od Morza Arktycznego na północy po Pacyfik na południu. Dzika i piękna ziemia.

Do Kraju wróciliśmy 05 czerwca 2010 r.