Relacja z wyprawy na Takargo (6771m)


Wyprawa działała w Himalajach Nepalu wiosną 2010 r. w składzie: Małgorzata Jurewicz (KW Olsztyn), Paweł Garwoliński (Matragona), Marek „Hugo” Grądzki (KW Warszawa), Marek Pawłowski (KW Olsztyn). Nie udało się zdobyć szczytu, osiągnięta wysokość to ok.6100m.

Na tej wyprawie wiele zależało od szczegółów, więc i relacja trochę przydługa.
 
1. Kilka słów o naszym celu

Czemu akurat Takargo? Po pierwsze Rolwaling – piękny rejon z niesamowitym klimatem, zupełnie innym niż w sąsiednim zatłoczonym Khumbu.  Po drugie – była to ostatnia tak wybitna i nie zdobyta góra w całej okolicy, na którą można było dostać pozwolenie. Możliwość wspinaczki na dziewiczy szczyt w takim miejscu była silnym magnesem, ale jak się okazało nie tylko dla nas. Dwaj wysokiej klasy alpiniści amerykańscy Joe Puryear i David Gottlieb obrali sobie ten sam cel. Postanowili wspinać się tam jednak w nietypowym terminie – zimą i wczesną wiosną. 12 marca 2010, dwa tygodnie przed naszym wyjazdem, pierwsze wejście na Takargo stało się faktem. Droga amerykańska prowadziła wschodnią ścianą i wschodnią granią. My mieliśmy zamiar atakować grań zachodnią, na którą chcieliśmy się wydostać od północy. Niestety nie posiadaliśmy zdjęcia lodowca wyprowadzającego na grań. Przed samym wyjazdem udało nam się nawiązać kontakt z Joe Puryearem, który przysłał nam brakujące zdjęcie. Lodowiec okazał się niestety niebezpieczny ze względu na zagrożenie lawinami seraków. Joe odradził nam tą drogę i jednocześnie wskazał grań północną jako potencjalną piękną i bezpieczną linię wspinaczki. Zaletą takiego rozwiązania była możliwość wyjścia dość łatwym i bezpiecznym terenem aż na wysokość 6200m, skąd zaczyna się właściwa wspinaczka. Wadą była konieczność pokonania wielu kilometrów do kociołka pod wschodnią ścianą Takargo, skąd wychodzi się na północną grań. O skali odległości świadczy fakt, że zespołowi amerykańskiemu cała akcja górska zajęła 2 tygodnie, z czego zaledwie 3 dni zajęło samo wspinanie. Określili oni to wyjście jako jedną z najbardziej męczących akcji górskich w swojej karierze. Pomimo tego postanowiliśmy postawić na bezpieczeństwo i wybraliśmy grań północną.
 
2. Taktyka – [„mózg się lasuje” od tych kilometrów]

Bazę planowaliśmy założyć w okolicy jeziora Tsho Rolpa. To oznaczało, że aby dostać się na grań musimy „obejść” cały masyw szczytów Tsoboje i Takargo – najpierw na południowy-wschód ok. 8 km w górę lodowca Trakarding, następnie przez próg skalny na położony wyżej lodowiec Drolambau. Następnie trzeba przejść na północ ok.7 km i skręcić do kociołka pod wschodnią ścianą i ok.3 km na zachód na przełęcz w północnej grani. To daje ok.18 km z bazydo początku grani. Sama wspinaczka to ok.1,5 km grani przy różnicy poziomów ok. 550m. Takie odległości bardzo utrudniają klasyczne działanie z wynoszeniem kolejnych depozytów, schodzeniem do bazy na odpoczynek i aklimatyzowaniem się na miejscu. W związku z tym postanowiliśmy zdobyć aklimatyzację i kondycję w innym rejonie a następnie odpocząć i po dojściu do bazy przeprowadzić atak w stylu alpejskim. Zamierzaliśmy działać w jednym 4-osobowym zespole, co pozwoliłoby ograniczyć ilość sprzętu. Wagę plecaków zredukowaliśmy też przez zabranie lekkich namiocików jednowarstwowych. Planowaliśmy zabrać żywność na ok. 10 akcji, więc worki i tak ważyły solidnie. Po wizycie w rejonie Cholatse w Khumbu mieliśmy już całkiem przyzwoitą kondycję i aklimatyzację.
 
3. Akcja  – [„na bank się uda, chociaż pewności nie ma”]

Bazę (4600m) założyliśmy w planowanym miejscu 24 kwietnia, podchodząc z Singati w 3,5 dnia. Oficer łącznikowy zdezerterował jeszcze przed rozbiciem namiotów i zostaliśmy z naszym kucharzem (Lakuman) i przewodnikiem(Dawa). Pogoda do tej pory była świetna, wszyscy czuliśmy się dobrze a nastroje były bardzo optymistyczne. Kolejnego dnia zarządziliśmy odpoczynek przed planowaną długą akcją i spakowaliśmy plecaki. Od tego dnia pogoda pogorszyła się, przez kolejne dni mieliśmy ładne poranki i codzienne popołudniowe załamania z opadami śniegu.

26 kwietnia wystartowaliśmy we czwórkę w górę doliny. Na tym odcinku idzie się po trasie trekingowej prowadzącej na przełęcz Tesi Lapcha. Odcinek ten jest jednak dużo bardziej skomplikowany niż standardowy trek. Na początek mamy tu ostre podejście, po czym spore zejście na morenę boczną. Po czujnym zejściu na przysypany gruzem lodowiec trzeba całymi kilometrami kluczyć pomiędzy kolejnymi wzniesieniami, jeziorkami i osuwiskami. Jest to bardzo męczący odcinek, zwłaszcza z ciężkim plecakiem. Tego dnia udało nam się dojść do platform biwakowych poniżej progów. Kolejnego ranka po podejściu pod próg straciliśmy sporo czasu na odnalezienie właściwej drogi wyjścia ponad skalną barierę, więc do popołudniowego pogorszenia pogody udało nam się jedynie dojść do miejsca biwakowego zwanego Thakar(ok.5150m) na samym progu. Do tego momentu wszystko szło zgodnie z planem.

28 kwietnia rano Hugo poczuł się źle, był bardzo osłabiony i miał problemy żołądkowe. Postanowił zejść do bazy, co wymagało szybkiego ustalenia nowego planu działania. Paweł postanowił odprowadzić Hugona na dół. W tej sytuacji Gosia i niżej podpisany musieliśmy podjąć decyzję czy iść do góry czy zaczekać i śledzić rozwój sytuacji. Zdecydowaliśmy iść do góry, rozpoznać drogę pod grań, wynieść depozyt sprzętowy i na górnym lodowcu zaczekać na Pawła (i ewentualnie Hugo). Paweł zapewnił nas, że na bank będzie z powrotem na progu za 2 dni. Dla mnie taki wolniejszy rozwój akcji był na rękę ze względu na słabszą od reszty ekipy aklimatyzację ( z powodu choroby gardła w Khumbu). Pozostała jeszcze do rozwiązania kwestia sprzętu – każdy z nas niósł część szpeju i zastanowiliśmy się czy nie wziąć całości do góry we dwójkę. Po spakowaniu plecaków i sprawdzeniu ich wagi pomysł ten wydał się nam niestety znacznie mniej atrakcyjny. Nie ociągając się wyszliśmy z Gosią do góry a chłopaki zostawiając na platformie namiot z gratami poszli na lekko do bazy.

(Dalsza relacja jest podzielona na dwa osobne opisy, opisujące działania obu zespołów po rozdzieleniu. Niestety skomplikowana topografia rejonu uniemożliwiła prawie całkowicie kontakt krótkofalowy pomiędzy nami, co miało duży wpływ na przebieg akcji )
 
Zespół - Gosia i Marek:

Po rozdzieleniu się z chłopakami przeszliśmy skalne rampy na progach i wyszliśmy na górny lodowiec Drolambau. Z tego miejsca po raz pierwszy od bazy mogliśmy oglądać górę która była naszym celem. Tego dnia doszliśmy wschodnim skrajem lodowca pod przełęcz Tesi Lapcha i tam założyliśmy biwak. Tradycyjnie wczesnym popołudniem znowu pogoda się zepsuła. Następnego dnia przetrawersowaliśmy w poprzek lodowca na jego zachodnią stronę i tam ciągiem moren w gęstniejącej mgle i padającym śniegu podeszliśmy do miejsca w którym opada wschodnia grań Takargo (ok.5600). Niestety pogoda pozwalała już tylko na wykorzystanie maksymalnie pół dnia na działanie. Od momentu rozdzielenia się na dwa zespoły nie udało się uzyskać żadnego połączenia z chłopakami, ale zakładaliśmy że kiedy Paweł będzie z powrotem w okolicach progów problem się rozwiąże.

Rano 30 kwietnia wyszliśmy wcześnie i przenieśliśmy nasz biwak w górę moreny  miejsce z którego wchodzi się do kociołka pod wschodnią ścianą (ok.5700). Szybko przepakowaliśmy plecaki i weszliśmy w kociołek przecierając drogę i wynosząc depozyt sprzętowy pod przełęcz na wysokość około 6000m. Schodziliśmy do biwaku już we mgle, ale zadowoleni z postępu i pełni optymizmu. W końcu mieliśmy grań prawie na „wyciągnięcie ręki”, a teren wyprowadzający na przełączkę nie wydawał się trudny. Paweł zgodnie z planem miał już być na progach i spodziewaliśmy się, że dołączy do nas kolejnego dnia. Planowaliśmy zejść na lekko do trawersu na lodowcu, żeby się z nim spotkać przed popołudniowym załamaniem pogody. Kiedy więc wieczorem nasza krótkofalówka zadzwoniła byliśmy przekonani, że wszystko idzie tak jak zaplanowaliśmy. Niestety czekało nas spore rozczarowanie. Jakość połączenia była bardzo zła, docierały do nas tylko pojedyncze słowa. Wynikało z nich, że Paweł ciągle jest w bazie i raczej nie da rady wyjść do góry następnego dnia. Nie mogliśmy zrozumieć w czym jest problem, ale jasne było, że coś się tam na dole dzieje. Po raz kolejny trzeba było korygować nasze plany. Nie wiedzieliśmy czy w ogóle jest szansa na to że chłopaki podejdą z dołu. Jasne było natomiast to, że bez sprzętu który Paweł miał przynieść nie jesteśmy samodzielnym zespołem. Z jedną żyłą liny połówkowej nie mamy szans na atak, potrzebowaliśmy też więcej szabli śnieżnych. Czekanie nie wchodziło w rachubę ponieważ mieliśmy ograniczoną ilość jedzenia. Gdybyśmy tak będąc na progu przewidzieli nieprzewidywalne i wzięli te dodatkowe kilogramy... Nie było wyboru, trzeba było iść z powrotem na dół po szpej i jedzenie. Musieliśmy też połączyć się z bazą.

Tak więc 1 maja w marnym nastroju zeszliśmy (ok.7km) do pozostawionego przez chłopaków na progu namiotu. Tym razem nie było już problemów z połączeniem. Dowiedzieliśmy się o opuszczonej przez kucharza i przewodnika bazie, o tym jak chłopaki biegają po wioskach próbując ustalić co się dzieje, o alkoholu i bójce.... Ciężko było uwierzyć w tak abstrakcyjne wydarzenia. Byliśmy wściekli na to, że takie zupełnie niezależne od nas i pogody czynniki rozsypały cały nasz plan. Wszyscy byliśmy już porządnie zmęczeni, Hugo nadal czuł się słabo.

Podjęliśmy nieuchronną już w tej chwili decyzję o rozdzieleniu się na niezależne zespoły. Mieliśmy z Gosią zabrać brakujący sprzęt i dodatkowe jedzenie i próbować ataku we dwójkę. Hugo i Paweł mieli nadzieję, że na dniach spróbują wyjść do góry i dołączyć się do nas, ewentualnie korzystając z wyniesionego przez nas sprzętu również próbować ataku. Tej nocy załamanie pogody było wyjątkowo silne, nad górami przetoczyła się burza i rano wszystko było zasypane grubą warstwą mokrego śniegu. Pogoda była niepewna, więc zdecydowaliśmy zaczekać z wyjściem jeden dzień.

3 maja po bardzo długim dniu marszu ponownie byliśmy na biwaku na 5700m. Tutaj czekało nas zderzenie z kolejnym niespodziewanym problemem. Tym razem nasz super nowiutki palnik typu Jetboil kompletnie odmówił współpracy. We wbudowanym zapalniku ukruszyła się końcówka dająca iskrę. W jednej z naszych zapalniczek skończył się kamień, druga nie była w stanie dać odpowiedniej iskry a zapałki nie chciały odpalić. Tak więc spędziliśmy wieczór i noc bez jedzenia i picia. Oczywiście rano zamiast iść do góry próbowaliśmy ratować naszą sytuację. Na szczęście w końcu udało się naprawić zapalnik i wykazując się cierpliwością dawało się uruchomić palnik. Ale dzień był stracony. Ponownie od biwaku na progu nie było szans na połączenie z bazą.
 
5 maja miał być przełomowy. W końcu mogliśmy wbić się na grań. Prognozy które dostaliśmy z kraju na telefon satelitarny nie były optymistyczne, ale wyszliśmy wcześnie i mieliśmy nadzieję, że do południa będzie dobrze. Podeszliśmy sprawnie do pozostawionego wcześniej w kociołku depozytu i już z kompletem sprzętu zaczęliśmy podchodzić na przełęcz. Odległości były tu trochę większe niż się wydawało z dołu. Szliśmy już około 4 godzin, ale już „za rogiem” było strome śnieżne pole wyprowadzające na grań.

Załamanie pogody przyszło tym razem wcześniej niż zwykle. Dosłownie w ciągu pół godziny widoczność spadła do 20 metrów i zaczęło gwałtownie sypać śniegiem. Byliśmy na wysokości około 6100m, a więc ok. 100 metrów różnicy poziomów poniżej grani. Nie dawaliśmy za wygraną, siedliśmy w śniegu, przykryliśmy się płachtą namiotu i czekaliśmy. Po 3 godzinach nic się nie zmieniło. Ponownie dzwoniliśmy po najnowsze prognozy pogody. Brzmiały one tak: „dzisiaj dzień i noc śnieżyce i burze, jutro i pojutrze w dzień i w noc podobnie”. Byliśmy załamani, wiedzieliśmy że na kolejny atak nie starczy nam sił i przede wszystkim jedzenia (czekało nas jeszcze 3 dni zejścia do bazy). Pomysł przenocowania w miejscu gdzie czekaliśmy upadł – nie byliśmy pewni czy po dużym opadzie z mleka nad nami nie wyjedzie lawina. Zarządziliśmy wycof. Nasze ślady były już prawie zupełnie zasypane, ale udało się bez przygód trafić do biwaku.

Rano w podłych nastrojach rozpoczęliśmy zejście. Dotarliśmy do biwaku pod przełęczą Tesi Lapcha. Tam zaczęła się kolejna faza śnieżyc – padało od południa i całą noc. Odcinek poniżej tego biwaku był zagrożony lawinami, jedna z nich przetoczyła się rankiem przez drogę naszego zejścia. Postanowiliśmy wystartować wcześnie. W czasie pakowania plecaka okazało się, że to jeszcze nie jest koniec naszych dziwnych przygód. Element palnika który „wbija” się w kartusz urwał się. Na progu udało się połączyć z Pawłem, pierwszy raz od 5 dni. Okazało się, że namiot i graty z progu są już zniesione na dół, co oznaczało brak szans na gotowanie i biwak bez jedzenia. Po zejściu poniżej progu spotkaliśmy na szczęście podchodzącego  do góry Pawła. Jego wsparcie i przyniesione z dołu smakołyki postawiły nas na nogi. Bez dalszych przygód udało się nam trafić we mgle na koniec lodowca i tuż przed zmrokiem dojść aż do bazy. Akcja była zakończona, kolejnego dnia Hugo i Paweł poszli w dół doliny, a my rozpoczęliśmy zejście kolejnego dnia po południu razem z tragarzami.
 
Zespół - Paweł i Hugo
(autor relacji: Hugo)
28 kwietnia rano, po noclegu na progu lodowca, obudziłem się w fatalnym stanie. Bóle żołądka i biegunka, która zaczęła mnie męczyć w środku nocy, spowodowała ogólne osłabienie organizmu oraz gwałtowny powrót nie zaleczonych infekcji gardła i nosa z okresu działalności aklimatyzacyjnej. Jednocześnie pojawiły się u mnie niepokojące problemy z oddychaniem - czułem się jakbym kompletnie stracił aklimatyzację. W związku z tym podjąłem decyzje o powrocie do bazy, gdyż działalność w stylu alpejskim w coraz trudniejszym i wyżej położonym terenie nie rokowała żadnych nadziei na powrót do zdrowia. Paweł, jako mój partner, zdecydował się zawrócić razem ze mną z obawy o mój stan i konieczność pokonania niezwykle nieprzyjemnego lodowca. Rozstając się z Gosią i Markiem uzgodniliśmy, że 30 kwietnia wieczorem Paweł pojawi się powrotem na progu, gdzie zostawiliśmy depozyt z większością naszych rzeczy. Ja w miarę możliwości i naszego stanu również planowałem powrót z Pawłem. Niestety umówiliśmy się dość lekkomyślnie i nie wzięliśmy pod uwagę fatalnej łączności oraz możliwości zaistnienia nieprzewidzianych sytuacji, które zaszły w ciągu następnych dni. Tego dnia w nieprzyjemnej pogodzie, a dla mnie koszmarnym marszu przy fatalnym samopoczuciu, udało nam się dotrzeć do bazy… w której nie zastaliśmy żywego ducha. Spodziewaliśmy się spotkać tam naszego kucharza Lakumana i naszego przewodnika Dawę, którzy powinni być na miejscu, gotowi na nasz ewentualny wcześniejszy powrót. Sytuacja ta mocno nas zaskoczyła. Niestety chłopaki nie pojawili się do wieczora, więc następnego dnia (29 kwietnia) Paweł zaczął przeczesywać niżej położone wsie w poszukiwaniu obsługi bazy lub jakiejś informacji o nich. Udało mu się to po południu i po meczącym dniu wrócił z Dawą do bazy. Wówczas Dawa powiedział nam, że Lakuman jest „młody i zwariowany” i że uciekł do Katmandu. Zmartwił nas taki rozwój wydarzeń, ale nie mogliśmy nic na to poradzić. Dawa zobowiązał się przejąć obowiązki kucharza. Niestety następnego dnia (30 kwietnia) pogoda była bardzo kiepska, a Paweł, który zamiast odpoczywać w bazie latał po wsiach w poszukiwaniu chłopaków, nie zdecydował się na powrót pod depozyt. Wieczorem z pobliskiego wzgórza nawiązaliśmy połączenie niezwykle słabej jakości. Z tego powodu udało nam się tylko poinformować Gosię i Marka, że Paweł nie przybędzie na czas i plany ulegają zmianie. Niestety z uwagi na jakość połączenia i słabe baterie, nie udało się nam przedstawić im uzasadnienia naszych decyzji oraz pomysłów na dalszą działalność. 1 maja pogoda również była kiepska, moje samopoczucie odrobinę lepsze, jednak niewystarczające do działalności powyżej bazy.

Ponieważ telefon satelitarny był od wielu dni w posiadaniu drugiego zespołu, a my od dawna nie kontaktowaliśmy się z naszymi bliskimi, postanowiliśmy zejść do wsi Beding, aby zadzwonić. Tam spotkała nas niespodzianka – zastaliśmy we wsi kucharza Lakumana, który wyjaśnił nam jego wersje całej historii: twierdził, że pijany (!) Dawa dotkliwie go pobił (!!!) i był niezwykle agresywny, więc Lakuman zdecydował się opuścić bazę. Wygląd kucharza zdawał się potwierdzać jego słowa – był cały opuchnięty na twarzy i kulał na jedną nogę. Udało się nam namówić go na powrót do bazy, dokąd wszyscy doszliśmy wieczorem. Tego dni udało nam się też nawiązać kontakt z drugim zespołem i podjąć wspólną decyzję o niezależnym działaniu obu zespołów. Następnego dnia (2 maja) rano obudziliśmy się w bazie kompletnie zasypanej śniegiem, pogoda również była fatalna. Dawa i Lakuman początkowo dogadali się i wydawało się, że wszystko wróci do normy, ale po kilku godzinach Dawa znowu zrobił się agresywny i zaczął rzucać kamieniami (!!!) w gotującego lunch kucharza. Ledwo udało się nam uspokoić przewodnika. Lakuman stwierdził, że tak dalej być nie może, a na dodatek czuje się bardzo źle po wcześniejszym pobiciu i musi dostać się do szpitala do Kathamndu, Spakował się więc i poszedł na dół. W międzyczasie, w trakcie ich kłótni o pieniądze, musieliśmy interweniować ponownie aby nie doszło do rękoczynów. Cała ta sytuacja była niezwykle absurdalna i w połączeniu z fatalną pogodą odbierała nam chęć do dalszej działalności. Dodatkowo mój stan zdrowotny nie uległ poprawie. Dopiero 4 maja podjęliśmy próbę ataku i udało nam się dotrzeć do depozytu na progu lodowca. Niestety fatalna pogoda i równie kiepskie moje samopoczucie zdecydowało o podjęciu decyzji o powrocie. 5 maja zeszliśmy do bazy. Z powodu fatalnych prognoz i braku poprawy mojego stanu zdrowia oraz wyczerpanej rezerwie czasowej, było już jasne że jakakolwiek ponowna próba ataku nie ma sensu. 7 maja do bazy powrócili Gosia i Marek.
 
4. Podsumowanie – [„Nic nie wychodzi tak jak zaplanowano”]

Analizując przebieg akcji ciężko jednoznacznie określić które z problemów i czynników miały decydujący wpływ na niepowodzenie akcji. Z pewnością nie były to trudności techniczne, bo właściwie samej wspinaczki granią niestety nie dane nam było spróbować. Przyjęta taktyka z wcześniejszą aklimatyzacją wydaje się logiczna w przypadku tego konkretnie rejonu i koniecznych do przejścia odległości. Poruszanie się z ciężkimi plecakami z zakładaniem biwaków było męczące ale dzięki redukcji ilości sprzętu i zdobytej wcześniej kondycji, wykonalne. Mieliśmy świadomość, że na drugi atak nie będziemy mieli siły - musieliśmy iść do góry w stronę szczytu, zakładając ewentualne parę dni na przeczekiwanie pogody.

Na pewno na pierwsze załamanie akcji decydujący wpływ miał splot takich wydarzeń jak opuszczenie bazy przez kucharza i przewodnika akurat w momencie kiedy Hugo i Paweł niespodziewanie musieli zejść z progu. Problemy w bazie zatrzymały powrotne wyjście Pawła do góry, co zmusiło drugi zespół do cofnięcia się już spod grani i straty kilku cennych dni. Błędem na pewno było to, że rozdzielając się nie zabraliśmy dodatkowego sprzętu, który umożliwił by samodzielne działanie.

Bardzo istotnym problemem był notoryczny brak komunikacji, regularna łączność na pewno pozwoliła by uniknąć nieporozumień i pozwoliła by szybciej reagować, dzięki czemu zaoszczędzili byśmy sporo czasu i sił.

Dodajmy do tego ograniczoną ilość jedzenia, 12 dni akcji ponad bazą i pokonane w tym czasie 55 kilometrów terenu na wysokościach 4600-6100m ( zespół Gosia - Marek ) i w końcu zwykły brak szczęścia co do pogody. Aura co prawda nie rozpieszczała nas w czasie całej akcji, ale dzień w którym podjęliśmy atak na grań był jednym z najgorszych pod tym względem. Dwie próby wyjścia podjęte przez Pawła i Hugo załamały się z powodów zdrowotnych, bieganie po okolicznych wioskach również wymagało przejścia wielu kilometrów i straty cennych sił. 
 
Galerię zdjęć
 
Dziękujemy za wsparcie udzielone nam przez Polski Związek Alpinizmu. 
 
Nasze daremne wysiłki świetnie podsumowują przytaczane cytaty z książki Josepha Hellera„Gold jak złoto”, którą wszyscy po kolei delektowaliśmy się w czasie wyprawy. „nic nie wychodzi tak jak zaplanowano”  :) 
 
Kalendarium wyprawy

20-23 IV – przejazd z Kathmandu do Singati i podejście do bioski wioski Na
24 IV – założenie bazy przy jeziorze Tsho Rolpa (ok.4600m)
25 IV – odpoczynek w bazie
26 IV – cała ekipa wychodzi z bazy, przechodzi lodowiec Trakarding i biwakuje pod progiem lodowca ( ok.5000m)
27 IV – szukanie przejścia przez progi skalne, biwak na platformach biwakowych Thakar(ok.5150m)
28 IV – rano Marek G. źle się czuje, schodzą z Pawłem do bazy. Gosia i Marek P. Gosia i Marek P. wychodzą ponad progi i biwakują na lodowcu Drolambau poniżej przełęczy Tesi Lapcha (ok.5450). Brak łączności.
29 IV – Paweł schodzi do Na w poszukiwaniu kucharza i przewodnika. Gosia i Marek P. trawersują na zachodnią stronę lodowca Drolambau, podchodzą w górę lodowca i biwakują na wysokości ok.5600m. Brak łączności.
30 IV - Marek G. i Paweł w bazie. Gosia i Marek P. przenoszą biwak w górę lodowca w miejsce z którego wchodzi się do kociołka pod wschodnią ścianą Takargo ( ok.5700m) Następnie wychodzą do kociołka wynosząc depozyt sprzętu na wysokość ok.6000m, po czym schodzą do biwaku. Słaba łączność.
1 V – Marek G. i Paweł schodzą do wioski Beding i podchodzą z powrotem do bazy. Gosia i Marek P. schodzą do depozytu Thakar na progu po brakujący sprzęt i żywność. Podczas łączności podjęta jest decyzja o rozdzieleniu zespołu.
2 V – po nocnym opadzie śniegu Gosia i Marek P. czekają na poprawę warunków na platformie Thakar. Marek G. i Paweł w bazie.
3 V – Gosia i Marek P. ponownie podchodzą do biwaku na 5700m. Marek G. i Paweł w bazie. Brak łączności.
4 V - Gosia i Marek P. z powodu problemów w palnikiem spędzają dzień na biwaku. Marek G. i Paweł wychodzą z bazy do góry, biwakują na progu. Brak łączności.
5 V – Gosia i Marek P. podejmują próbę wyjścia na północną grań Takargo. Dochodzą do depozytu i idą w kierunku przełęczy. Na wysokości ok.6100m załamanie pogody. Zespół podejmuje decyzję o odwrocie i schodzi w ciągłej zadymce do biwaku na 5700m. Marek G. i Paweł ze względu na złe samopoczucie Marka schodzą do bazy likwidując depozyt. Brak łączności
6 V – Gosia i Marek P. schodzą lodowcem Drolambau do biwaku poniżej przełęczy Tesi Lapcha (ok.5450). Marek G. i Paweł w bazie. Brak łączności.
7 V – Gosia i Marek P. mają awarię palnika, schodzą do progu, gdzie udaje się nawiązać łączność z bazą. Paweł wychodzi w górę lodowca Trakarding, na którym spotyka się ze schodzącymi. Razem tego samego dnia dochodzą do bazy.
8 V – Marek G. i Paweł schodzą z bazy do Gyalche. Gosia i Marek P. w bazie.
9 V – Marek G. i Paweł schodzą z Gyalche do Singati. Likwidacja bazy i zejście do Na.
10 V – Marek G. i Paweł jadą do Kathmandu. Reszta ekipy schodzi z Na do Gyalche.
11-12 V – zejście z Gyalche do Singati
13 V – przejazd do Kathmandu