4.02.2009, godzina 21.35, Plaza de Argentina

Właśnie dmuchnął wiatr. Dzisiaj byliśmy światkami lotu żółtego, niskiego, odpornego na wiatr namiotu, posiadającego rękawy śnieżne itp. – bardzo dobrego namiotu wyprawowego. Najwidoczniej sposób jego mocowanie umożliwił mu swobodny lot na wysokości około 10 metrów ponad obozowiskiem i lądowanie po 200 metrach. Jednocześnie dało to możliwości biegu na złamanie karku po dolinie, w krótkich rękawkach jego właścicielom (bądź opiekunom). Krótko mówiąc – nie sprzęt czyni człowieka tym, kim jest. Wszystkie plecaki oraz to, co nie znalazło się w plecakach – zrobiło ewakuację tuż po starcie. Nie było to dla nas zbyt optymistycznie, zwłaszcza, że mamy trójkę Marabuta - wysoki turystyczny namiot, ale jak na razie dobrze zakotwiczony i zabudowany przez Adama. Wracając do dnia dzisiejszego, to odpoczęliśmy sobie, poprawiliśmy nastroje, pojedliśmy, popiliśmy, a nawet skontaktowaliśmy się z reszta świata – 15 USD za 30min powolnego Internetu (jak to było w kabarecie Ani mru-mru: „Ale działa”). Można było też porozmawiać z bliskimi przez telefon satelitarny – jedyne 15USD za 2 minuty. Jutro BC1 i powrót. W trakcie wieczornego spacerku do miejsca zrzeszającego wszystkich ludzi byliśmy światkami pożaru horyzontu od północnej strony góry. Właśnie dla takich chwil jeździ się wysoko w góry – wszystko jest o wiele wyraźniejsze i czystsze. Miejscami widać było opady śniegu. Na górze było raczej nie przyjemnie. Pięknie i niebezpiecznie – typowe zestawienie natury.

Wstajemy o 7. Jeszcze leniwi, ale nabieramy tempa z każdym ruchem. Wrzucamy coś na żołądek, jeszcze szybkie pakowanie.

Teraz 6 godzin do góry.

5.02.2009, godzina 21.35, Plaza de Argentina

Droga do BC1 była widowiskowa, ale i mozolna – szczerze – nie polecam. Nie przypadła mi specjalnie do gustu. Pokroiłbym ją na trzy etapy.

Pierwszy – od Plazy przez piargi moreną boczną po lewej stronie jęzora lodowca do około 4400 m n.p.m. Jeśli chodzi o charakterystykę odcinak to powiem krótko - pod górę zboczem, osuwające się suche i pyliste podłoże. Dodatkowo drogę uprzyjemniał wcale nie mały wiatr.

Po wyjściu na plaski teren wyraźniej widać, że idzie się już wybitnie po lodowcu. Jedno wielkie złomisko, poprzecinane szczelinami, dziurami i ozdobione kontrastowo białymi penitentami. Widać nawet było po drodze dwa stawki lodowe, które nie zachęcają do podchodzenia bliżej.

 

Wytopisko na lodowcu – piękne, ale niebezpieczne.

 

Przyglądając się baczniej - widać miejscami bąble wypływające z czeluści.

Uświadamiając sobie,  że stoisz na lodowcu - nabierasz respektu. Przestrzenie tu są ogromne, my trzymamy się kopczyków wskazujących drogę po jego lewej stronie śnieżnego olbrzyma. Słońce, wiatr i słońce (nie powtarzam się). Na szczęście wyjście około południa skutkuje lampą w plecy. Tę połać oznaczyłem etapem drugim. Ciągnie się on do około 4600m n.p.m. w etap trzeci - pole lodowe – pole penitentów. Przeciskanie się pomiędzy nimi zajęło około godzinę.

 

Pole penitentów – osobliwa formacja andyjska

Jest to bardziej wymagający teren dla stawów, płuc oraz wymaga większej koncentracji. Kijki trekingowe na tym etapie należy raczej przytroczyć do plecaka i trzeba sobie radzić rękoma. Wiolka czuje się tu jak ryba w wodzie - wąska w biodrach bez trudu mnie dogania i czeka na mój ruch, który okupuje coraz większym wysiłkiem. Miejscami muszę unosić się na rękach żeby wyjść z ciasnej szczeliny.

W lodowym labiryncie nie wieje i nie jest gorąco - bloczki lodowe wysokie na około 3 metry robią swoje. Niektóre ze ścianek śnieżnych nie wytrzymują naporu ciała i pękają, inne pochylają się niemiłosiernie i mocno utrudniają marsz. Śnieg jest coraz bardziej mokry, a ślady z bliska nie kreślą wyraźnej drogi, jak to było widać z daleka przed polem. Z labiryntu wychodzimy na ok. 4800m. Jestem lekko mówiąc - zmęczony. Jeszcze jakieś 20m przewyższenia, ale 50-stopniowego terenu. Jesteśmy w BC1. Łapię kilkanaście oddechów i od razu wybieramy platformę wyposażoną w solidny murek kamienny. Jest tu jakieś 10 namiotów, większość pustych. Siadamy jak te kamienie na kamienie. Teraz oparciem do mojego fotela jest mój plecak. Oddycham lżej. Adam się kreci - czuje się najlepiej - człowiek czołg. Odpoczywamy godzinkę, jest wygodnie, słoneczko już nie piecze, wiatr za to nie jest spokojny wieje.

Jakieś dwie godziny temu wróciliśmy z BC1 na niespełna 5000m n.p.m. Jestem wyciśnięty. Nie sądziłem, że tak słabo będzie już na tej wysokości. Wstaliśmy po 7, ale nieco się grzebiąc i ociągając - wyszliśmy o 10.45. Drogę 6 godzinną zrobiliśmy znowu za szybko - 4.13 godz. Posiedzieliśmy w BC1 tę godzinkę, zrzuciliśmy tam depozyt, podeszliśmy jeszcze ok.100m wyżej w kierunku BC2 i wróciliśmy. Droga powrotna trwała jakieś dwie godziny. Była nieprzyjemna. Złożyło się na to kilka rzeczy - mało jedzenia rano, słonce no i wysokość w nieco za szybkim tempie. Generalnie dla mnie był to najbardziej wyciskowy dzień jak do tej pory. Idę spać. Jutro chyba jednak rest.

Jeszcze jedno - powrót z BC1 w etapie zamiast polem lodowym - lepiej schodzić jest osypującym się zboczem. Buty zatapiają się w żwirze po kostki - ale to tylko lepiej dla stawów. Podchodzenie tędy to męczarnia – dwa kroki w górę, jeden w dół razem z osypującym się podłożem.

6 02.2009, Plaza de Argentina -odpoczynek

Wiolka decyduje się na obiadek, który jest w dość ekskluzywnej cenie. Wygląda na apetyczny, ale ekskluzywna jest tylko cena. W końcu możemy usiąść na krzesłach - w namiocie Daniel Lopez. Dziewczyny rozśpiewane pichcą w części kuchennej, ja redaguję ten tekst  i popijam herbatkę - to jest rest. Adama namawiałem, żeby tu przyszedł, ale poczuł ogromną wygodę w namiocie.

Pogadaliśmy sobie trochę z rodakiem – maratończykiem pracującym w Alpinusie. Rozmowa to głównie wymiana doświadczeń i opinii o sprzęcie, jedzeniu, świecie no i polskich autostradach. Zdecydowałem się na smakowe jedzenie liofilizowane – jeszcze smakowało. Czas upłynął szybko, nabraliśmy siły, teraz należy przygotować się do jutrzejszego wyjścia.

7.02.2009, godzina 21.30, BC1 – 4889m n.p.m.

Temperatura spadła poniżej zera na zewnątrz. W namiocie nachuchaliśmy plus cztery, ale zaraz spadnie niżej i namiot się oszroni. Godzinę temu zjedliśmy spaghetti neapoli - podwójną porcję – od Travelluncha! Jakby tego było mało - każdy wpałaszował po ulubionym gorącym kubku - istna uczta. Nie wiemy, czym się skończy takie obżarstwo na prawie 5000m n.p.m.!

Dwie godziny wcześniej zeszliśmy z około 5200m, z drogi do BC2. Dodatkowy spacer nie było od początku zamierzony, ale po wejściu do BC1 byliśmy mało zmęczeni, więc rozstawiwszy namiot, zjedliśmy risotto - dużą, podwójna porcję liofila, popiliśmy herbatą i wyszliśmy zrobić te kilkaset metrów przewyższenia – jak mówi dobra szkoła aklimatyzacji. Dzisiaj byliśmy dobrze odżywieni i napici od rana. Z Plazy postanowiliśmy iść tempem starszych ludzi o lasce pomimo dobrej już aklimatyzacji. Wszystko to spowodowało stan, ze na 4880 metrów byliśmy pełni energii i zrobiliśmy, pełny plan z dodatkami. Grupy amerykanów, które cieszyły się krewkim tempem i dobrym humorem - poległy w BC1 – zmęczone oczy, brak aktywności – cisza i spokój. Miny lekko im opadły, po tym jak przeszliśmy polem penitentów (jako jedyna grupa), a cała reszta szła zboczem – dwa kroki do góry, jeden w dół. Pomimo tego, że zaczęliśmy marsz później od nich - nie spiesząc się i dobrze się przy tym bawiąc mogliśmy patrzeć z góry, jak finiszują.

Wiatr lekko targa namiotem, ale jeszcze nie jest w pełni sił. Boimy się trochę, bo nasz klubowy Hannah (drugi namiot) pomimo, że bardzo wygodny i dobrze rozstawiony, jest lekko za wysoki i może łapać za dużo powietrza podczas wichury. Czekam na sen. To był dobry dzień.

8.02.2009, godzina 19, BC2 – 5900m n.p.m.

Tego dnia wyszliśmy później w oczekiwaniu, aż słońce nie będzie świeciło nam prosto w twarze. Zamiar się udał. Byliśmy jedyną grupą zmierzającą do BC2, napotkani przez nas ludzie schodzili na dół bądź szli przełęczami w inne rejony masywu. Ujmującą rzeczą było siarkowe jeziorko. Pięknie odcinało się żółcią od brązowo – białej scenerii gór. Powiedziałem, że w drodze powrotnej muszę je obejrzeć – teraz były inne, ważniejsze cele.
 

Przepięknie odcinające się od krajobrazu - jezioro siarkowe na drodze do BC2

Końcówka drogi była mozolna, znowu okazało się, że jestem najsłabszy z ekipy – szliśmy moim tempem, pocieszałem się tym, że niedługo wejdziemy do ciepłych śpiworów. Niestety to niedługo przedłużało się prawie w nieskończoność. Gdy dotarliśmy do obozowiska, rozstawiliśmy namiot należało jeszcze poprawić kamienną barierę. Następnie trzeba było iść po śnieg – nie było go przy namiocie, bo zamarznięte oczka wodne mieniły się różnymi kolorami, a pozostawione tu przez turystów śmieci dawały dużo do myślenia i nie zdecydowaliśmy się uraczyć tutejszą wodą. Po śnieg poszliśmy z Adamem do podnóża Lodowca Polaków. Nagromadziwszy zapasy wody w postaci stałej, należało zamienić je na postać płynną, co zajęło nam czas do późnych godzin nocnych. W końcu poszliśmy spać. Sen nie był głęboki, ktoś w namiocie ciężko oddychał, wiatr targał namiotem.

Około północy zorientowałem się, że na zewnątrz panują ciężkie warunki. Wiatr przybrał znacznie na sile, odciągi namiotu dzielnie stawiały opór tej nieprzeliczalnej sile. Zaczął padać śnieg, uderzenia płatków siłą przypominały krople deszczu, ale to nie był deszcz. Śniegu przybywało, a wiatr nim targał na wszystkie strony. Do tego wszystkiego zaczęło grzmieć, a po chwili czaszę namiotu rozświetlały błyski błyskawic. Długo nie mogłem zasnąć. O godzinie czwartej planowaliśmy wstać, ubrać się i ruszyć na atak. Niestety zawierucha pokrzyżowała nam plany. Uspokoiło się dopiero  około szóstej rano.

9.02.2009, godzina 19, BC2 – 5900m n.p.m.

Po rozpoznaniu sytuacji zdecydowaliśmy się wracać, na sam dół - do Plazy. Wygrzebaliśmy się z namiotu, zostawiliśmy tyle rzeczy, ile było tu niezbędnych, resztę znieśliśmy na dół, tak aby po ataku mieć mniej targania na plecach. To samo zrobiliśmy w BC1, skąd zabraliśmy wszystko na dół.

Wracajac przez BC1 - kompania Mayers przestawiła nasz depozyt obok platformy którą zajęliśmy dzień wcześniej, bo 'mieli więcej namiotów'. Sytuacja bardzo nas poirytowała, gdyż właśnie góry dają większe poczucie równości. W sytuacji, gdzie na przykład zmordowaniu musielibyśmy wracać i przygotowywać kolejną platformę (bo ktoś poprzednią zajął i uprzejmie przeniósł nasz depozyt) w ruch mogłyby pójść ręce. Ostentacyjnie chcieliśmy wylać wodę na środku platformy, ale daliśmy spokój i ze stoickim spokojem zapytaliśmy o nazwę firmy po czym  powiedzieliśmy do widzenia. Takie zachowanie w górach daje namiastkę tego, co komercjalizacja robi z górami – odwieczne zasady są brutalnie i bez mydła zacierane przez chęć zysku. Nawiązuję tu oczywiście do tragicznych wydarzeń z Mount Everestu ‘2006. To co było tutaj było oczywiście zachowanie nie fair, ale też niosło ze sobą zagrożenie.

Cała droga na dół trwała od 12.25 do 15.30! Jedynie o kisielku i na plusszach - ohyda. Teraz siedzimy u Daniel Lopez, rozmawiamy i pijemy normalną, ciepłą i co bardzo ważne - słodką herbatę, ale dobre. Zamówiliśmy obiad, zobaczymy, co będzie. Teraz jest dobrze, możemy się polenić.

10.02.2009, godzina 22, BC2 – 5900m n.p.m.

Po popołudniowym odpoczynku dnia wczorajszego, znowu jesteśmy tu. Zimno, dzisiaj doszliśmy do z Plazy do BC2 w około osiem godzin! Niestety w tym tempie i po zachodzie słońca mam chyba początki odmrożeń palców stóp. Wiolka też coś narzeka.

Stopy w ciężkich butach pracowały na słońcu, w szybkim tempie znaleźliśmy się wysoko. Na dodatek słońce zaszło pod koniec drogi i nagle zrobiło się zimno. Mało tego - nie wzięliśmy jedzenia z dołu. Mieliśmy mierne zapasy. Nie znamy dokładnej prognozy na jutro, ale miało być w miarę stabilnie. Plan jest taki, że wstajemy o 3.30 i sprawdzamy pogodę. Jedno jest pewne. Jeśli nie jutro to góra nie będzie nasza, przynajmniej w tym roku. Smaruję palce stóp maścią rozgrzewającą, zakładam skarpety. Noc rozstrzygnie, czy będę atakował, czy zostaję, żeby nie stracić palców.

10.02.2009, godzina 22, BC2 – 5900m n.p.m. - Atak

O 4 rano pobudka. Wiatr mocno zacina śniegiem, w namiocie jest minus 5. Nie chce się wychylać nosa ze śpiwora. Sen dopisał i noc raczej zaliczałbym do przespanych. Zaraz po rozpięciu zamka od naszych kokonów zaczynamy gotowanie wody i ubieranie się. Jak zwykle – zajmuje to dużo czasu. O 5.30 Adam wychodzi z namiotu, jeszcze trochę się grzebiemy, dopinamy wszystko, żeby później nie mieć kłopotów. Jest jeszcze ciemno. Z namiotów nie dochodzą żadne znaki życia. Idziemy w kierunku trawersu Falso Polaco. Księżyc w pełni, świecił tak jasno, że nie było potrzeby używania czołówek Cały ten czas ruszałem dużymi palami stóp, żeby sprawdzać, czy jeszcze je czuję. Strome podejście pod trawers oraz on sam wybierają z nas siły. Miłym akcentem jest zdjęcie wschodu słońca.

 

 

Wschód słońca podczas ataku szczytowego

Na końcu trawersu droga szła pod dużym kontem do góry. Trawers ukończyliśmy za światła dziennego. Zajmuje nam to półtorej godziny zanim doszliśmy do drogi normalnej nieco poniżej Independencji. Widać było jeszcze księżyc w pełnej okazałości.

Przed nami, w oddali widzieliśmy jeszcze dwie ekipy. Dogoniliśmy je nieco poniżej Independencji (mały schron z drewna, bez dachu, położony w niezwykle wietrznym miejscu tuż obok śnieżnego nasypu o nachyleniu około 60 stopni prowadzącego do wycieńczającego trawersu po zachodniej stronie góry).

Kiedy w końcu byliśmy o jakieś 10m od płaśni, gdzie znajduje się Independencja zaczepiliśmy przewodnika z grupą, który zdecydował, że zawraca. Powiedział, że za duży wiatr, a do szczytu przynajmniej osiem godzin ciężkiego marszu. Przetłumaczyłem naszym, na co Adam: 'Zapytaj się go, czy on wie, że jesteśmy Polakami?'. Uśmiech na naszych twarzach skwitował wszystko i poszliśmy dalej wyżej.

Po wyjściu na górę oniemiałem i zobaczyłem trawers - ogromny, długi, stromy, zawiewany śniegiem. Widać stąd całe zachodnie zbocze góry wraz z Plaza de Mulas -  jakies 2km po ogromnej ścianie piargów w dół wraz z pięknie połyskującym w słońcu dachem hotelu. To właśnie tam startuje większość zdobywców góry. Cieszę się, że mnie tam nie było i mogłem przejść niezwykle krajobrazowy trzydniowy trek.. W zimę musi to być niesamowity stok narciarski.

Odcinek zachodniego trawersu, niezwykle stromy i bardzo wietrzny pokonaliśmy w niespełna dwie godziny. Wiatr starał się wdmuchiwać śnieg do każdego zakamarka kurtki. Tutaj niezbędną rzeczą są gogle – można odmrozić twarz. Daleko w tyle zostało kilka kolejnych ekip, kilka wycofało jeszcze w Independencji. My mimo odmiennego zdania przewodnika i warunków pogodowych zacięliśmy się i poszliśmy – słuszna decyzja.

W kocu dotarliśmy do kamienia na rozdrożu - początku jeszcze bardziej stromego podejścia, początku żlebu. Spotykamy Peruwiańczyka z żółtym irokezem na czapce. Wskazał nam drogę -pod gore, jakieś 70stopni zakosami. To był najgorszy odcinek-tempo z dziesięciu kroków spadało do zaledwie dwóch, trzech.

Wiatr uspokoił się, a słońce zaczynało swoje dzieło. Ze zmęczenia nie pilnowaliśmy skóry na twarzy, co miało zaowocować efektownymi zdjęciami. Kolejna rzeczą, która ułatwiła nam wejście było śnieg zalegający na krawędziach żlebu. Wiodła tamtędy dość wygodna ścieżka – raki zapewniały dobrą przyczepność.

Na tej wysokości, bardzo szybko można zasnąć, na wieczność. Każdy z nas miał takie pokusy. Nie dotleniony i niedożywiony mózg płatał figle - widziałem zielone zarysy skał. Było to co najmniej dziwne. Najniebezpieczniejsze były momenty, kiedy się usiadło, jedynym co głowa podpowiadała był sen. Najgorsze, że kilka razy się posłuchałem, ale za chwilkę, otrząsnąwszy głowę stawałem na nogi i szedłem dalej. Bardzo niebezpieczna sytuacja, dlatego w góry wysokie nie należy wybierać się w solo - zawsze potrzebny jest ktoś,  kto klepnie cię po twarzy albo zagada.

Kolejne zakręty, coraz gorzej, każdy przystaje, każdy łapie hausty powierza, którego jest tu bardzo mało, za mało. Myśli się rozbiegają. Jeszcze dwa zakręty - jakaś godzina drogi. Stawiasz kolejne kroki, znowu wyczerpujące przewyższenie. Odlot. Trwa to dłuższy czas, a słońce cały czas świeci, nie daje spokoju, operuje ze zwiększoną siłą.

Adam wchodzi na cos przypominającego szczyt. Odwraca się i pokazuje na prawo, że to jeszcze nie to. Wiedziałem, ze tak będzie od razu dodaję. Dochodzę w to miejsce. Adama juz nie ma. Patrzę, że jeszcze jakieś 5m gramolenia się po kamieniach. Zdejmuje raki, zostawiam kijki. Wchodzę wyżej, Wiolka dochodzi w miejsce zrzutu.

Jest!!! Łapię powietrze – SZCZYT! Godzina 14:20. W końcu, udało się. Jestem na płaskiej powierzchni pochylonej nieco na południowy zachód. Jest tu tylko trójka ludzi. Ekwadorczyk, Polak - Adam i Polak - ja. Za kilka chwil dochodzi Wiolka. Zabieramy się za zdjęcia, jakoś ciężko na początku o ekstrawertyzm. Po prostu zdjęcie, kilka oddechów i kolejne zdjęcie.

 

 

 

 

Szczęśliwi na szczycie

Proszę cudzoziemca o zrobienia nam wspólnego zdjęcia. Odwdzięczam się mu kilkoma z jego flaga. Człowiek czuje się lepiej od nas na wysokości - pewnie urodzony w niewiele niżej, myślę sobie.

Po udanej sesji, wygłupianiu się w przypływie energii zaczęliśmy zejście. Nie należało to do przyjemności, tak jak i na górę – teraz też się dłużyło. Spowodowane było to dużym nastromieniem wymagającym większej koncentracji niż na wejściu. Słońce nadal paliło, wiatru nie było. Spokojnym tempem schodziliśmy coraz niżej. Od czasu do czasu zatrzymaliśmy się i wymieniliśmy kilka słów. Minęliśmy żleb, potem był trawers – tutaj też duża uwaga, bo miejscami było bardzo ślisko, a schodzenie w rakach nadwyrężało stawy kolanowe. Słońce powoli zmniejszało swoją intensywność. Zmniejszaliśmy pułap wysokości razem z tym nastromenie w dolnej części trawersu zmniejszało się. Pomimo zmęczenia szło się już znacznie lepiej. Zaczęliśmy zjeżdżać na tyłku i wyczyniać dziwne ewolucje. Czekając na Wiolkę i Adama przed początkiem trawersu położyłem się na kamieniu, poduszkę stanowiły mi kijki położone w poprzek, na dwóch kamieniach. Przysnąłem na kilka minut. Gdy doszliśmy do Falso Polaco komunikatywność poprawiła się. Kolejna godzina i o godzinie 18.20 z uśmiechami na twarzy doszliśmy do bazy. Siedliśmy na skraju na kilka minut, z namiotów dostrzegliśmy znajome sylwetki machające nam z daleka – Paweł i Gosia. Doszliśmy do namiotu, zdjęliśmy buty nieco ociężale, ogarnęliśmy wszystko i weszliśmy do namiotu. Później jeszcze umyliśmy zęby z Adamem i nabraliśmy śniegu żeby się nawodnić. Sen. Jutro czeka nas droga na dół. Niedobra sprawa, że nie mamy co jeść, z drugiej strony wcale się nam tak mocno nie chce, a i człowiek bez jedzenia potrafi długo wytrzymać. Na szczęście.


12.02.2009, Plaza de Argentina

Wstaliśmy około 9, zebraliśmy się i ruszyliśmy na dół. Zwiedziliśmy jeziorko, o którym wspomniałem wcześniej i z uśmiechami już na twarzy i odważnymi stwierdzeniami zmierzaliśmy na dół, do Plazy. Zeszliśmy szybko i bezboleśnie. Jedyne ‘ale’ to woda, mała jej ilość, którą wytopiliśmy na górze. Nadrobiliśmy to w BC1 i Plazie.

Pierwszą rzeczą było zrzucenie z siebie zbroi. Ubraliśmy lekkie buty, rozłożyliśmy wilgotny sprzęt i poszliśmy do stołówki Daniel Lopez. Szerokie uśmiechy na twarzach zdradzały nasze dokonanie. Trzymając w tajemnicy do tej pory przed towarzyszami wyprawy, wyjąłem 200ml butelkę Żołądkowej. Pierwszą reakcją był śmiech i zniechęcenie. Obyczaj (chyba czysto słowiański) nakazywał wychylenie chodź ociupinki. Adam i Wiolka nie kwapili się za bardzo, więc prawie cała odpowiedzialność za dopełnienie obyczaju spadła na moje barki i moją głowę. Dopełniwszy obrządku zabraliśmy się za rozmowy przy jedzeniu. Kupiliśmy dwa termosy gorącej wody w termosach (po 5 USD każdy) i zamówiliśmy dwa obiady. W między czasie były pamiątkowe zdjęcia i nagrania wideo.

 

 

 Obiad po udanej akcji górskiej.

 

Siedzieliśmy tam chyba ze trzy godziny, aż zrobiło się zimno, co skłoniło nas do przygotowań do snu.

 

13.02.2009, godzina 22, Plaza de Argentina – trek powrotny

Po blisko czterech godzinach marszu z Plaza de Argentina doszliśmy z całym dobytkiem (po około 35kg na plecy) do Casa de Piedra, na wysokość 3200m n.p.m. Zajęło nam to jakieś cztery godziny. Idąc w adidasach z takim dobytkiem na plecach należało być bardzo czujnym na ześlizgnięcia się ze zbocza, po którym prowadził szlak. Na szczęście pogoda dzisiaj dopomagała nam w marszu serwując, przysłaniającymi słońce obłokami. Zrobiliśmy kilka interesujących fotografii, które w większości obejmowały kruszejące kamienne giganty. W sumie, co innego mogłoby być tematem zdjęć będąc w górach.

 

 

 

Jedno z ciekawszych ujęć na wyprawie 

 Minęliśmy po drodze kilka oaz zieleni. Zieleń była tak soczysta, że aż nierealna

 

Wysepki zieleni w tym suchym krajobrazie mogły istnieć dzięki wypływającym ze zbocza źródeł - przepiękny widok świeżej zieleni na małym stoczku.

Dalej natrafiliśmy na coś, co też dobrze kojarzy się z tutejszymi realiami. Adam zrobił sobie zdjęcie z porzuconą czaszką muła, bielejącą w słońcu na skale.

Najciekawsze doświadczenie mieliśmy na końcu. Ostatnie przejście przez rzekę.


 

 Wioletta kończy przejście rzeki

 

Pomimo że lodowata woda po pewnym czasie w gruncie rzeczy dostarczała przyjemności, to nasze stopy, inne od hobbicich, raczej nieprzyjemnie reagowały kontakt z kamieniami z dna rzeki. Zakończenia nerwów w stopach pracowały, jak nigdy dotąd. Należało stąpać powoli i czujnie, a zadania z cala pewnością nie ułatwiały plecaki z dodatkowa połówką wagi naszego ciała. Każdy kamyczek był wyraźnie odnotowywany przez receptory, a impulsy nerwowe na pewno nie pozwoliłyby zasnąć w trakcie przeprawy. Po pół godziny doszliśmy na drugi brzeg. Adam, który się zcfanił i prognostycznie wziął na wyprawę klapki - kończył rozkładać już namiot. Dystans, który nam zajął te pół godziny, jemu – 10 minut.

Ohoczo, wypilismy wodę i zrobiliśmy jedzenie z papierków. W międzyczasie zaczepił nas Szkot żyjący i pracujący w Ekwadorze. Prowadził on grupę ośmiu ludzi. Jego celem było zdobycie góry począwszy od tego miejsca w osiem do dziesięciu dni. Według nas sprawa raczej nie osiągalna przy obecnej, niestabilnej już pogodzie. Wymieniłem się ze Szkotem doświadczeniami, przy okazji rozmów o wspinaczce, powiedział że poznał w Mendozie Ryszarda Pawłowskiego – przyjechał ze sporą grupą. Przy okazji wyszło w rozmowie, że targaliśmy te wszystkie kilogramy aż tu, więc zaoferował nam translację z angielskiego na hiszpański w rozmowie z mulnikami. Poganiacze mułów, jak to w negocjacjach dali znać, że mają wolną przestrzeń w drodze na dół, ale zastanowią się jeszcze. Po jakimś czasie dali odpowiedz 100USD. No - drogo, to była tylko oferta. Wiec my na to 50USD. Po krótkiej chwili – ‘ok’. Od razu zrobiło się lżej na duszy – będzie łatwiej w dalszej drodze. Bonusem do umowy była kolacja – konkretne kawały wołowiny z grilla, z chlebem, którego nie zasmakowaliśmy przez ostatnie dwa tygodnie!

 

Wołowina?? z grilla a’la poganiacz muła


Posiłek był dobry i zdecydowanie syty. Było to doświadczenie, pozwalające nieco bardziej poznać środowiska ludzi bytujących w danym regionie – często pomijane przez komercyjne przedsięwzięcia. Minusem kolacji była ogromna susza panująca w gardle niedługo po uśnięciu. Z pomocą przyszła woda ze strumienia w sporej ilości – to było dopełnieniem doświadczenia :).
Pod wieczór, zaczęły zbierać się chmury i jak tylko zamknęliśmy poły namiotu, zaczęły narastać podmuchy wiatru. Była już północ, zapowiadał się deszcz, ale na szczęście wiatr rozgonił podniebne towarzystwo.

14.02.2009, Casa de Piedra

Następnego dnia wstaliśmy w okolicach dziewiątej, zanim się wybraliśmy, było już południe. Droga mocno się dłużyła, szczęściem nie było tak silnych podmuchów, jak to było w drodze pod górę. Słońce dzisiaj też było naszym sprzymierzeńcem - świeciło lekko z boku, a potem z przewagą na plecy, wiec nie paliło po twarzy. Od czasu do czasu mogliśmy poczuć lekką, uprzyjemniającą czas bryzę na twarzach. W końcu około szesnastej dotarliśmy do miejsca, gdzie rzeka wcinała się już w wyraźny kanion i nabierała tempa. Właśnie teraz, jakieś półtorej godziny przed obozem zaczęły zbierać się za nami, w głębi doliny - chmury. Po pewnym czasie usłyszeliśmy grzmot i kolejny. Zapowiadało się, że czeka nas pierwsza andyjska ulewa. Wiatr gonił front wprost na nas, a wokoło zaczynał się ruch na nieboskłonie. Chmury były wsysane przez powiększającego się potwora, wszystko nabierało tempa. W końcu jest - most. Jeszcze 10 minut do pola. Doszliśmy. Pierwsze, co - zamiast odsapnąć – rozstawiliśmy namiot. Widać było, ze deszcz padał kawałek od nas, chyba się zatrzymał. Spokojnie, rozłożyliśmy domek, sprawdziliśmy naciągi, po czym poszedłem po wodę. Adam z Wiolką zostali w środku, porządkować i przygotowując posłania. W chwili, kiedy nabrałem wody i zacząłem kierować się w stronę  namiotu – stalo się nieuniknione – zaczęło padać. Wszedłem do naszego schronienia z uśmiechem na twarzy, Adam i Wiola odpowiedzieli mi tym samym – wszyscy mieliśmy to na końcu języka – udało się.

16.02.2009, godzina 2 w nocy, Mendoza – Hostel Rucapotu

Ostatniego dnia treku wstaliśmy o ósmej, tak żeby wyjść inaczej - wcześniej i zdążyć na autobus do Mendozy o 16.30 z Penintentes. Wyszliśmy planowo, a zaraz za nami - Paweł i Gosia - para Polaków z Gdańska, którym niestety nie udało się wejść w tym roku (spotkaliśmy ich w dwójce). Wyprzedzili nas po pewnym czasie i szliśmy już sami. Minęliśmy jeszcze kilkoro ludzi idących ścieżką. Droga była raczej męcząca. Dużo kamieni, na których nie trudno o wykręcenie kostki i nieznośny upal. A my znowu mało piliśmy – tak to bywa na końcówkach. Kolejny raz na temblak wróciły rozmowy o gastronomii. Chociaż tak się można było się najeść. Po szesnastej doszliśmy do początku doliny, którą przecinała międzykrajowa. Jesteśmy u wylotu doliny de Vacas. Podeszliśmy wolnostojącego schronu. Mulnicy mieli w nim zostawić nasze klamoty. Ku zaskoczeniu byli tu także Paweł z Gosią. Pogadaliśmy chwilę, przepakowaliśmy się i umówiliśmy, że spotkamy na stacji nieopodal. Miał tam po nich ktoś. Stacja miała mały barek – mieszanka lokalu amerykańskich bezdroży i polskiego komunizmu. Tam właśnie było nasze pierwsze piwo i od razu następne. Ach, co za smak, w końcu. Napój od razu schłodził nam przełyki i uderzył do głów.

Pijąc piwko pod zadaszeniem, w barze, gdzie jest kasa i oddzielne stanowisko do wydawania posiłków – przez okno kuchenne ugadaliśmy się z parą Polaków, że zabiorą nas do Penintentes. Za jakieś 15 minut przyjechał samochód i załadowaliśmy się. Po drodze zapropowaliśmy przedłużenie trasy i jazdę do Punta de Inca, gdzie podają dobre hamburgery, co ważne – ze sporą ilością zieleniny. Kierowca zgodził się nas podwieźć te 5km dalej i nic za to nie chciał – kolejna uprzejmość ze strony argentyńczyka – podoba mi się w tym kraju. Zajechawszy na miejsce zamówiliśmy ‘Snackbar – Aconcagua’ hamburgery i Lomosy. Gdybyśmy nie musieli na nie czekać, aż zostaną zrobione – nie zobaczylibyśmy miejsca, z którego tak naprawdę jest znana ta miejscowość. Niecałe 200 m dalej, za torami można było zobaczyć zabytkowe sauny. Piękna stara budowla ociekająca siarką i innymi minerałami.

Łaźnie w Punta de Inca


Za godzinkę miał być autobus do Mendozy. Czas zleciał nam na pochłanianiu świeżego jedzenia i picia wyśmienitego piwa, przerywając od czasu do czasu rozmowami. Widzieliśmy, jak na zewnątrz gromadzi się coraz liczniejsza rzesza ludzi. Kupiliśmy wcześniej bilety, ale istniało prawdopodobieństwo, że nie załapiemy się na ten kurs, a wtedy już chyba autostop, albo nocleg tutaj.

Szczęściem wsiedliśmy i zajęliśmy ostatnie siedzące miejsca. W autobusie przeważali ludzie młodzi – do trzydziestki. Obok mnie siedział Łukasz - Czech. Uciąłem sobie z nim pogawędkę przez całą drogę. Siedzi tutaj od listopada i chce w Argentynie kontynuować studia, a w między  czasie pracuje w restauracji w Mendozie. Jeździ po Argentynie i zwiedza. Narzeka, że nie ma tu dobrych koszulek i w ogóle drożyzna na dziale ubrania, reszta – wszystko pozostałe bardzo mu się podoba. Opowiedział mi kilka ciekawostek związanych z krajem, a przy okazji zapytał, czy nie mamy „Piegusków”, bo uwielbia je. Często jeździł do Polski i kupował kilka paczek, a tu nie ma.

Zbliżała się już noc, za oknem oddalały się wyschnięte tereny przedgórza. Jedziemy szybko dookoła mijając ciągnące się w nieskończoność ogrodzenia. Sucho, kurzy się i ruch zaczyna się zwiększać, niedługo przedmieścia Mendozy. Po drodze widzieliśmy kilka martwych, napompowanych krów, którym nie udało się dożyć następnego dnia. Pewnie zjadły reklamówkę, może trawa niesmakowała.

Mendoza, właśnie zatrzymaliśmy się przy jednym z wielu parków. Jest ciemno, a ludzi zatrzęsienie – zaczyna się życie miasta, wieczorne życie. Stoimy dłuższą chwilę. Kierowca zaczyna ‘przygazowywać’, ale nie rusza. Myślę sobie – dobrze, że już w mieście, a po paru chwilach – wysiadka. Kierowca przeprasza i usmarowany po łokcie zapewnia, że autobus zastępczy już jedzie. Chcemy iść piechotą, myśląc, że ten park to już bliskie okolice hostelu. Niestety, do centrum stąd jest jakieś 12km! Miejskim autobusem – ponad godzinę! Czekamy grzecznie i po 20 minutach jest już zastępczy. Faktycznie, gdyby nie autostrada, zajęłoby to wieczność. Nic wspominam o piechocie. Ruch po jedenastej jest ogromny. Nie przywykłem do takiego w nocy. Autobus mknie i wyprzedza wszystko co jeszcze nie wyprzedzone. Mijamy Szewroleta picku-upa, na skrzyni którego wiatr targa czuprynami jakiś dziesięciu robotników – niezła jazda.

Na dworcu nasi towarzysze proponują nam hostel. Dodają, że wino jest w cenie zakwaterowania – 35 pesos. Po sekundzie namysłu decydujemy się. Teraz trzeba się tam dostać. Szukamy taksówek. Idziemy do głównego wyjścia i tam zastajemy typową kolejkę do taxi. Ciągnie się na jakieś 40 osób. Jak w zmiennikach! Różnica to wielkość – kolejki są dłuższe. To jest kraj kolejek. Już od pewnego czasu zauważyłem, że tutaj wszystko jest w kolejce. Na przystanku, w sklepie, do biura, bank itp. Nie ma czegoś takiego, jak wpychanie się ‘na chama’. Każdy szanuje innych i wie, że swoje odstać trzeba (jeśli jest potrzeba). Sprawnie obsługiwana kolejka szybko topnieje. Gdy jest już blisko nasza kolej, człowiek nawołujący i zatrzymujący taksówki szacuje, że ciężko będzie nam wejść do osobowych i proponuje, żeby czekać na większy samochód. Za chwilę podchodzi do nas inny człowiek pomagający pakować bagaże ludziom do samochodów i proponuje swój samochód. Nieufni, wiemy że o naciągnięcie tutaj jest bardzo łatwo. Niechętnie z nim rozmawiamy. Jakby na odpał ktoś z nas pyta – jaki masz samochód. Odpowiada, pokazując na VW Transportera, że ‘big’.
- Ile chcesz?
- Dokąd?
- Hostel Ruca Potu.
- 30 peso.
- Za drogo – 10.
- 15.
- Zgoda.
Normalna cena to około dziesięciu, ale w końcu zamówić dwie taksówki wychodzi jeszcze drożej. Dziwnie, ale nie idziemy w stronę furgonu, który pokazywał. Pytamy, czy to nie ten? Kręci głową i pokazuje coś. Podchodzimy bliżej i widzimy to:

Nasz rydwan w Mendozie


Śmiejemy się, ale zamiast odmówić z przyjemnością zakosztujemy jazdy samochodem sprzed kilku epok. Jest fenomenalny – cały obdrapany, pognieciony. Tylne lewe drzwi zaklejone przezroczystą taśmą. Drzwi od pasażera trzeba otwierać zapierając się o dach. Cudo. To jeszcze jeździ! Z tyłu siada Adam, Wiolka i Gosia, z nimi trzy plecaki, z przodu – ja i Paweł + kierowca i też dwa plecaki. Jak to możliwe? Jeślibym tego nie doświadczył powiedziałbym – nie możliwe, a jednak. Kierowca zatrzaskuje mi drzwi, bo sam od środka nie dałbym rady i odpala silnik. Potwór leniwie się odzywa. Zasnuwa nas chmura dymu (okna się nie domykają), uśmiech kierowcy (przydałoby się, żeby miał jeszcze złote zęby – niczego nie trzeba byłoby dodawać do pełni obrazu) i ruszamy. Cali uśmiechnięci, bo za kilka pln mogliśmy przejechać się takim ... samochodem. Gęby nie zamykały się nam, a kierowca gazu i gazu. Odpowiedzią samochodu były charkoty i kolejne chmury. Warto było.

Przy hostelu kolejny targ o sumę za przejazd, bo dziwnym trafem zrobiło się 20 peso. Niestety, dla kierowcy nie udało mu się tym razem – 15 albo nic. Uśmiechnął się serdecznie i odjechał w siną dal zostawiając za sobą masę niedopalonej benzyny.


Hostel-wino,kurczak

Sniadanie-duze i podwojne,tylko bulki i drzem musieli dokladac.

Dzien odpoczynku,przebukowanie biletow do Buenos

17 lut.

Poprzedniej nocy rozmawialismy przy piwie z adamem do 4,Wiolka odpadla jakies 2gdziny wczesniej. Tematy rodzily się lancuszkiem z rekawa,jak to po slusznej dawce tak potrzebnego polakowi na wyjezdzie alkoholu. Trzeba bylo isc spac. Po zamknieciu powiek i otworzeniu ich przed 9,mielismy 1,5 godz.do spakowania się i wyniesienia z Hostelu. Niestety targi z wlascicielem-grubszym argentynczykiem o imieniu Ariel-spelzly tylko na tym,ze musielismy zaplacic polowe dniowki ,zeby zostawic graty do wieczora. Nie bylo to jednak takie zle-moglismy uzywac wszystkiego tj.normalnie(z tym ze juz bez pokoju. Plan byl,zeby cos zwiedzic. Poszlismy wiec zobaczyć park w Mendozie-ten duzy. Po drodze ukierunkowalismy zwiedzanie na wzgorze Glorii i lezace u jego podstawki-Zoo. Wrazenia. Wzgorze usypali chyba koparkami na poczatku poprzedniego wieku sami mieszkancy. Byl to zlepek blota i kamieni pagorek,ktory nadzwyczaj szybko nabieral wysokosci(na tablicach informacyjnych). Roznica jakis 6 metrow dawala tam prawie dwadziescia! Itd. Do 1000m npm,jakims argentynskim cudem. Wracacjac do budowy wzgorza-w miejscu trzymac musiala je albo magiczna sila,alebo haotycznie odlane chodniki petonowe zakrecajace wzdluz wejscia dla pieszych pokazne serpentyny. Wchodzac na gore w upale,patrzac na smieci i poniszczone kaktusy,chyba wieksze doznania mialby czlowiek niedowidzacy. Bedac na gorze,albo prawie na niej rozmawialismy o leniwych Amerykanach,ktorzy nigdy by tu nie weszli. Jak na zawolanie okazalo się,ze z deugiej strony jest elegancki asfalcik dla samochodow. Jednak lojalnym nie daleko do grabierzcy z polnocnego kontynentu. Zrobilismy kilka zdjec pomnika skladajacego się z figurek i plaskorzezb. Jesli dobrze zrozumielismy,jest to pomnik upamietniajacy wedrowke armi Andow. Na szczycie jest panna ze skrzydlami (zapewne Valkirie) z rozerwanym lancuchem rozrzadu w samochodzie. Ciekawe jak w XVIII wieku mieli pojecie o samochodach? A tak na serio,no kraj nie mial hostorii,a pomnik jakis musial stanac. Ku czci zalozycieli i dzielmych marszrutowcow. Adam przyjzal się dokladniej plaskozezbom,ja widzialem tylko cos z kobietami, kowali kujacych zelazo w niesamowitym znoju i generala Martina?? Na koniu na samym przodzie korowodu. General siedzial w zbroi z zalozonymi rekoma na znak asertywnosci,a cale cielsko mial na koniki z ogonem podwinietym pod siebie w kierunku marszu-osobliwe,chyba ze wiatry miel w plecy. Pomnika pilnowali policjant z palka,kluvzami i komorka oraz wojskowy o podobnym zestawie. Obaj panowie po prostu mieli tam prace,przy czym pan wojskowy mile zagadywal do turystow.

Momentami przelatywal kondor. Czas bylo i ogromna ochota schodzic do zoo. Przy bramie zaplacilismy po 8 peso i weszlismy w swiat dzikiej zwierzyny swiata. Naszym oczom ukazal się niedzwiedz polarny! Lezacy przy wodzie i ciezko sapiacy,paputy (z czego jedna-Ara sprawiala wrazenie przywiazanej do plotu).Widzielismy takze leniwego kondora, jakies ptice drapiezne,ktore na bialo pokolorowaly caly wystroj klatek, malpy,do ktorych to klatek niechetnie się podchodzilo-odor odchodow pomieszany z rzuconymi im wazywami. Byly kozy,muflony, konie w jednej zagrodzie. Slon, 2 hipopotamy,ktorych tylko tylki wystawaly z zaglonionej wody oraz na wyjsciu w zestawie may kajmanek,zolw plus jaszcur iguana,ktory mial problem z obkreceniem się. No zobaczyc mozna tez bylo tygrysy i misie bawiace się w wodzie plastikowymi workami i drutami. Ogolnie zo nie przysporzylo przyjemnych wrazen,moze to przez upal? Najbardziej szkoda bylo mi goryli,ktore tylko spojzaly się przez klatke i dalej zajely się bezwladnym siedzeniem w swoich 'domkach' z betonu i stali.

Po wrazeniach z zoo wsiedlismy do miejskiego 112 i za 1.4 peso pognalismy do centrym (nie udalo się kupic 3 biletow,bo automat mial problemy z centosami).

18 lut noc

Nie wiedziec,kiedy w autobusie zabraklo 2 szyb bocznych na gorze,przy pierwszych rzedach siedzen. Jechalismy tak do 7,troszke wolniej,zeby nie wyssalo pasazerow. Po 8 przesiadlesmy się w 2 inne autokary (niestety ja oddzielnie od Wiolki i Adama). Siedze sobie w klasie Cama,ale znowu na gorze. Glosnik nad uchem brzeczy, w ubikacji ani sladu jakiegokolwiek mydla czy chocby skrawka recznika. Nie wiem ile jeszcze do stacji w dzielnicy Retiro,ale jeszcze nie dotarlismy do Buenos.

Taxi do hostelu podanego przez Pawla i Gosie na xxx kosztowala jakies 34pesos. Jechalismy nie tak starym Peugotem 403?

Prysznic i zwiedzanie La Boca-3 kolorowe ulice,gdzie na jedna knajoe jest jakies 8 artystow.

Starszy pan spiewa,tancerze.

Kierowca autobusu,bilety,jazd,,

Przejezdzajac blisko centrum autobusem z LaBoca bylem swiatkiem wyrafinowanej kradziezy. Obok nas na skrzyzowaniu stal drugi autobus czekajac na zielone. Patrzelem na pasa,erow i zobaczyle m.in.kobiete przy otwartym oknie piszaca sms w komorce z klapka. Siedziala na wysokosci ok.2metrow za oknem. W tym momencie kontem oka zobaczylem podbiegajacego chlopaczka nastolatka,ktory w jednym momencie podskakuje,wyciaga reke,ktora siega do srodka autobusu,chwyta telefon i jednym ruchem oapada na jezdnie po chwili znikajac z oczu. Jak w buszu. Kobieta zdazyla się tylko popatrzec i zobaczylbym jej pelne zdziwienie,ale autobus juz ruszyl. Zdazyla się tylko popatrzec w kierunku odwrotu zlodzieja. Uscisk i reakcje miala na tyle przytomna,ze zlodziej oderwal klapke z wyswietlaczem. Niestety sms w tym tel.juz nie napisala.

Kolacja,umowienie na statek.

Wstali po 10. Wyszlo po 12. Spotkanie o 13.30. Po drodze problem z biletami i kierowca (kupilismy u kolesia,ktory musial przejsc na druga str.ulicy zeby sprzedac,a kier.pytal,z kad je mamy.

Dworzec w Baccara?? Od razu na wejsciu,co się rzuca-duzo policji. Wiolka zostala pouczona,zeby nie robic zdjec,bo bardzo kradna. Musiala schowac aparat. Gdy nadjechal pociag mozna bylo się zorientowac o co też chodzilo. Wagony byly duze,przestronne i bez siedzen. Kompletnie brak siedzen-tylko porecze gdzieniegdzie. Przywiodlo mi to na mysl pewne epizody z masakry w Europie w latach 40-tych. Tylko takie skojazenie. Po jakis 7 stacjach mielismy wysiasc przed Victoria(ostatnia stacja na wezle). Tak zrobilismy-slonce palilo. Czekal na nas własciciel hostelu. Zaproqadzil na parking, kad 2samochodami(wraz z corka) podwiezli nas do najwiekszego jaht-klubu w Buenos. Brama stzezona, wlasciciel powiedzial,ze normalnue nie ma tu wejscia dla obcych. Parking,zaraz obok jedna z dziesiatek przystanie i jacht. 15metrowya lupina z zaglami z 1973roku. Wlascicielem jest od kilku lat. Ladujemy się i wyplywamy.

Zar z nieba. Do Tigry z facetem na jacht. Pierw na wschod - panorama ogromnego miasta,plywanie,rejs do Tigry i ... Oraz plywanie,rozmowy,ciastko. Powrot-pyszna pizza za rogiem z 1942r. Pycha. Rozmowy w hostelu i kima ok 2 w nocy.

22.02.2009r.

Przygoda konczy się. Wstalismy okolo 9. Cala bita noc lał,nie padał tylko lał deszcz. Nawet nie zostal zagłuszony przez huczăcy wentylator w pokoju. Wczoraj wieczorem siedzac sobie w living roomie z Adamem babka z 'recepcjil hostelu chciala znowu od nas wyludzic pieniadze. Okazalo się,ze wlasciciel zle nas zrozumiał na po czatku i pomyslał (brawo),ze chcemy prywatny pokoj (nikogo wiecej w 6-tce),co mialo kosztowac dodtkowo 10pes.za noc.powiedzieli,ze nie bylo u nas dlatego nikogo wiecejw pkoju. Pogadalismy (nowojorczyk pomogl tlumaczyc). Nie mialem zamiaru kolejny raz dawac komus pieniedzy za neporozumienie-nie dogadal,nie ma. Inaczej pieniadze w tym kraju szybko splynal. Identycznie bylo w drodze z dworca do Hostelu w Mendozie,no ale tam to juz jednak typowe cwaniaczenie. Ugadana kwota i na miejscu polowe wyzsza-nie mozna mowic ok.

22.02.2009, godzina 15.

Airpuerto International, pozegnanie Argentyny. Kochana Argentyna dala ciala na sam koniec. Okazuje się,ze kazdy podrozny musi zaplacic dodatkowa takse lotniskowo - skromne 18usd!. Dlaczego nie uwzgledniono tego w biletach? Musze się o tym dowiedziec. Bardzo mnie to zirytowalo,na dodatek kobietka w tax-okienku zamiast rozmienic mi pieniadze-przyjela za Adama,ktory chcial zaplacic karta. Bezczelnie powiedziala,ze nie mowilem tego. Prawda jest taka,ze hiszpanskojezyczni sa leniwi w sluchaniu i kojazeniu,chyba ze mialoby dotknac to ich kieszeni-olewusy (nie byl to odosobniony przypadek). Tym niemilym akcrntem kontynent Łaciński odlecial za ocean. W Madrycie z kolei Wiolka miala przeprawe w odprawie. Wino argentynskie w bezclowce nalezalo odprawic ze soba,bo to byly zakupy w Ameryce,nie w Europie. Musiala zaczekinowac alkohol,ale najpierw znalesc karton(w zyczliwym sklepie),potem opakowac go - 9 euro!(bo miedzy butelki pan wlozyl kawalek staej folii i zrobil raczke).

23.02.2009, 16.28

OstBahnhoff. Jestesmy w IC do Warszawy i od razu widac,ze to 'nasz pciag'. Do naszego wagonu trzeba bylo wchodzic przez sasiednie po obu stronach,bo drzwi automatyczne nie dzialaja. Ogrzewanie nie dziala i dodatkowo w zestawie dostalismy samoczynnie otwierajace się drzwi do przedzialu-w zaleznosci,czy pociag rusza czy zatrzymuje się. Przywitanie zalogi pociagu bylo tylko po niemiecku i angielsku-to jest Polska panie.

Przesiedlismy się w Rzepinie do innego wagonu,bo okazalo się,ze nie beda tu grzac. W nagrode na poprawe nastrojow-w przedziale swiatlo mialo automatyczny autonomiczny wlacznik,wiec gazety w spokoju juz nie poczytalismy. Dodatkowo zapach palonych hamulcow upajal nasze nozdza przy kazdej stacji kolejowej. Najwazniejsze,zeby bylo wesolo.

Podsumowanie

Wyprawa trwała 26 dni. Podróż tam i z powrotem – 6 dni (wliczając przejazdy do Mendozy i z powrotem).
Akcja górska to 9 dni, dojście od autobusu to Plazy i trek na dół to 6 dni (można przyciąć o 1-2 dni, ale na lekko, ze sporym wysiłkiem i słabą aklimatyzacją).

Wszystko to odbyło się bez poważniejszych obrażeń i przykrych zdarzeń, przez co możei mniej doceniam powagę przedsięwzięcia, z którego jednak jestem zadowolony – osiągnąłem postawiony sobie cel. Dodatkowo, wszystko to odbywało się w przyjaznej atmosferze (bardzo istotny czynnik powodzenia wyprawy), dzięki czemu nadal możemy ze sobą rozmawiać ;).

Przyznam, że poszło raczej gładko, ale pogoda odegrała tu znaczącą rolę – mieliśmy szczęście wstrzelić się idealnie w warunki pogodowe. Wycofanie się do Plazy z BC2 wyszło tylko na lepsze. Dzięki temu szczyt zdobyliśmy w mniej niż 2/3 normalnego czasu, a co najważniejsze nie mieliśmy po drodze kłopotów, które na górze mogą diametralnie odwrócić bieg wydarzeń. Mogą odmienić życie.