Jeśli każdy wchodzący na górę Aconcagua turysta wziąłby ze sobą parę kamieni, ... zostało by ich jeszcze bardzo, bardzo dużo. Takie tu są Andy.

/Tomasz Łoś


Przedstawiony opis wyprawy Olsztyn-Ostróda-Aconcagua ‘2009 jest czysto subiektywny. Mogą się tu pojawić błędy, ale nie należy zwracać na to uwagi. Jeśli planujesz wyjazd w te rejony – ten tekst może być tobie pomocny.

Wyprawa miała miejsce na przełomie stycznia / lutego 2009 roku. Zakończyła się sukcesem – wejściem na szczyt całego zespołu, do tego w bardzo dobrym czasie i bez niemiłych przygód, co jest najważniejsze.

Życzę wytrwałości w czytaniu i pożytku z mojej pracy.

 

Góra Aconcagua- z lewej.


29.01.2009, godzina 3 rano, Ostróda

Niepoprawnie uparty budzik twardo stawia na swoim. Trzeba wstawać. Niewyraźne twarze, niewyraźny świat. Kubek herbaty i jesteśmy w samochodzie do Warszawy. Dworzec centralny. Mgła, zimno ale cały czas na plusie. Iława, Płońsk, ... urywek filmu i Złote tarasy pod Centralnym w Warszawie. Czekamy na Adama, koczuje gdzieś tu od 5. Szukamy, nic. W końcu trzeba kupić powrotne IC z Berlina. Tu zjawia się Adam. Siedział w kawiarni zaraz obok – się nie widzieliśmy.

Pociąg przyjechał o czasie, ładujemy się z gratami, ruszamy do Berlin Ostbhf. Jedzie się całkiem fajnie, pociąg sunie przez nasz piękny kraj nad Wisłą i … Odrą. Pierwsze rozmowy przełamywały lody nieznajomości, rozmowy wciągały. Wciągały tak, że prawie nie wysiedliśmy na stacji. W pośpiechu zbieramy wszystko, minuta, dwie, wysiadam i przytrzymuje pociąg stojąc w drzwiach. Wiolka i Adam wyrywają z przedziałów. Wysiedli. Uff. O stacje za wcześnie! Pociąg odjechał do zachodniego. Idziemy na informacje - mila obsługa w garniturach pomaga nam i wyjaśnia wszystko. Z powrotem do pociągu, z platformy 11 do Hauptbanhoff (oczywiście na gapę-jak tradycja polska na obczyźnie nakazuje, narażając wroga na straty).  Tam autobus TXL na lotnisko Tegel(2.10eur). Berlin z autobusu to normalne niskie mieszkalne bloki i kontrastowe wielkie stalowo-szklane fortece.

Odprawa, ale za 2 godziny, co tu robić jak nie jeść. Trzeba jakoś zejść z niedopuszczalnej masy plecaków. Po jedzeniu oczywiście spora cześć energii idzie na trawienie, dodatkowo zarwana noc - zasypiamy, próbujemy rozmawiać żeby nie zostawić bagażu bez opieki. Niby Niemcy, ale różnie bywa – jestem przeczulony. Jak to się mówi – zostaniesz okradziony raz w życiu, ale lepiej tego uniknąć.

Odprawa przebiegła szybko, to tylko lot do Madrytu. Samolot ma sporo wolnych miejsc, przesiadam się na inne, żeby oglądać świat z małego okienka. Po 3 godzinach dolatujemy do Madrytu, gdzie blisko północy było już niewielu ludzi na lotnisku. To lotnisko było największym i najnowocześniejszym, na jakim byłem. Ma dwa terminale – ogromne, długie chyba na kilometr hale z sufitem zawieszonym na ciekawych podporach na wysokości około 20 metrów. Widać, że nie mają tu ostrych zim, bo kto by to ogrzał. Najpierw jedzenie – szukamy czegoś, co może być otwarte. Jest – MC Donalds. Uniwersalne żarcie świata. Ceny nie różnią się od naszych znacząco, a przynajmniej nominałami – Big Mac – 5, ale euro! Kupuje ham-kapcia i lody. Uśmiech zagościł na twarzy – słodkie jedzenie. Zjadamy, ale dokładki już nie było – właśnie zamknęli.

Idziemy spokojnie na przesiadkę, po jakimś czasie pytając się w informacji i patrząc po znakach okazuje się, że musimy jechać kolejką podziemna do drugiego terminala. Kolejka jest bezobsługowa i w pełni automatyczna. Za chwilę jesteśmy na miejscu. Znowu – niewiele ludzi i wszyscy tłoczą się w jednym miejscu – blisko sklepu, siadając czy kładąc się na podłodze ze szkła, na środku korytarza. Tu nie ma ławek! Adam poszedł pokręcić się po okolicy, ja i Wiolka na chwilę odpłynęliśmy. Jak się okazało całą ta okoliczna gromadka to pasażerowie naszego rejsu. Przebudzenie, czas odprawy nadszedł. Długa kolejka, strach przed nadbagażem. Co się okazuje-w biurze Iberii nastraszyli. Przy odprawie okazuje się, że można wziąć 2 bagaże, żaden nie może przekroczyć 23kg! Dla mnie to szok, jak wysoki limit na przelot. Cali szczęśliwi, że nie trzeba na ubierać się na cebulę, czekamy na lot. Jest tu 'Bluepod'. Internet działa, ale z pewnymi ograniczeniami. Cywilizacja....jeszcze. Zobaczymy, co będzie w Madrycie.

29.01.2009, godzina 23, Madryt

Dwa ogromne terminale. Miła załoga lotu. Czuje się przyjemną atmosferę, szczere uśmiechy żegnają nas z lotu Berlin- Madryt. Teraz 2 godziny przerwy w podróży. Wpadamy do „Mc Donaldsa”, na „MC kapcie”, „MC lody”, „MC cole” i ”MC Gratinado” - lokalny kapec(1.75eur).
 

Uniwersalne jedzenie świata – tutaj ciężko się zatruć. Tak jak i zdrowo się najeść.

Znowu sen, przychodzi znienacka. Spodziewaliśmy się go. Myślimy o winie. Zostajemy z samymi myślami – już pozamykane. Kończymy posiłek po północy i idziemy bliżej odprawy. Teraz czeka nas spanie na podłodze i romantyczne spacery wpółprzytomnych po lotnisku. W końcu kolejka do odprawy. Tłum ludzi, każdy chce wejść i się niecierpliwi, a przecież miejsca zapewnione. Godzina 1.40, piasek w oczach i myśl o spaniu od razu po starcie odchylę się wygodnie na oparcie i z szeroko rozdziawioną buzią będę spokojnie połykał powietrze. W takim tłoku będzie jednak ciężko. No pora wstawać, za moment wejdziemy. Ostatnie spojrzenie na lotnisko-jest ogromne, nowoczesne i robi dobre wrażenie. Wpompowano tu dużo euro. Czemu w Warszawie tak nie ma? Na pewno znajdzie się milion powodów.

Prawie 11000km przed nami.

Można to określić jako zespół niezamierzonych działań obsługi linii lotniczej Iberia.

Trzecia w nocy. Pora obiadu. Jako ze zaspałem, ominęła mnie porcja obiadowa. Cierpliwie czekając i patrząc, jak pani stewardessa kursuje w tą i z powrotem starając się delikatnie i z uśmiechem ignorować moje próby zwrócenia na siebie uwagi, w końcu doczekałem się jej atencji. Patrząc, co jedzą towarzysze stwierdziłem, że nie będę chciał pasty i zażartowawszy sobie, czego ja to sobie nie wybiorę dostałem szybka propozycję - 'No chicken, is it ok for you to have a pasta?'. A ja na to: 'No chcicken, i would prefer a chcicken'. Po chwili wraca stewardka i wciska mi z uśmiechem godnym u pewnego polskiego prezydenta - pastę: 'No chicken' i zmyka zanim zdążę cos powiedzieć. Pasta - oczywiście paskuda. Po takim opóźnieniu zostałem sam na polu szamania, wszyscy już zjedli, a pani chodziła z herbatą. Myślę sobie - poprosić teraz? Później może nie być no, ale nie wypadało - do pasty i zastawionego stolika. No jak by to wyglądało – jak ta żaba, co wszystko do siebie ściąga. W tym samym czasie pan od polepszania wizerunku chodził z dodatkowymi słodkimi bułeczkami i z rozkosznym uśmiechem proponował je wszystkim. No, ale jak poprzednio - jak tu wziąć do całego stolika. No trudno myślę – spałem – straciłem. Bywa.

Po skończonym posiłku chciało się herbaty do ciasta. Mila pani znowu nie szukała mojego wzroku. W końcu po głośniejszym zwróceniu uwagi, zapytałem: „Tea?”. Na co ona z 'anielskim' uśmiechem trenowanym na najlepszych poligonach Hiszpanii odparła, że już dwa razy przechodziła. Szkoda, że z równym jej szczerym uśmiechem nie odpowiedziałem – „that's no problem”.

Jest, ciepła herbata. Walka skończona. Uśmiechnąłem się i pomyślałem ze współczuję im pracy-nie jest łatwa.

Przyszła pora na relaks. Wiolka i Adam dostali po komplecie słuchawek. Patrzę u mnie, nic nie ma. Pożyczyłem od Adama żeby sprawdzić, co nadają w pokładowym radio. Szumy, stuki - muzyka specyficznie zaiste elektroniczna. Przełączam kanały – wszędzie to samo, a kanałów jest dziesięć. Adam sprawdza u siebie - wszystko pięknie gra, 10 kanałów muzycznych, tak jak wyświetlają na reklamie w kabinie na tv. Adam zakłada klipsy na uszy i z uśmiechem na twarzy zaczyna wracać do muzycznej krainy snów.

Fajnie mu. Myślę sobie - nie będę wszczynał awantury o głupie, niedziałające gniazdko, a tym bardziej o słuchawki do gniazdka, które i tak nie działa. Jeszcze mnie wyrzucą, a na zewnątrz jest bardzo zimno (-50 stopni C). Mam swojego walkmana, ale z kiepskimi słuchawkami. Patrzę, że Wioletta nie używa zestawu.
„Mogę twoje, pożyczę do walkmana?”

'Pewnie, bierz'.

Biorę. Odpakowuje i z Adamem wpadamy w spazmy śmiechu - ta słuchawka musiała być do innego samolotu. Ona ma 2 wtyki osobno - L i R! Pierwszy raz w życiu widzę taką wtyczkę. Pomimo mojej wyrozumiałości stwierdzam, że nie jest to lepszy przewoźnik od rosyjskiego Aeroflotu. Ciekawe, co będzie na śniadanie za 4 godziny. Może niekompatybilne z uzębieniem jabłka?

30.01.2009, przed południem, gdzieś nad Urugwajem

Airbus A340-400. Kolos, największy we flocie Iberii. Prędkość bieżąca to ponad 700km/h – pokazuje wyświetlacz na ścianie w kabinie. Temperatura na zewnatrz -50oC. Caly czas szum w kabinie. Za dwie godziny koniec rejsu. Przespaliśmy widocznie kilka godzin. Zmęczenie musiało być spore, bo w kabinie z ośmioma rzędami foteli, podzielonymi dwoma korytarzami i sforą małych płaczących dzieci, z których dwójka nadawała z małymi przerwami nie dawało zbyt wysokiego poczucia komfortu.

Obgadaliśmy jeszcze przed lądowaniem zakupy i plan na najbliższe dni. Za parę minut - śniadanie. Sok, pół brzoskwinki, muffin, bulka wielkości dwóch piłeczek do ping-ponga, margaryna, mleczko do kawy, sok pomarańczowy z pudelka, 3 plastry mięska i sztućce-metalowe!. Wygląda dobrze, pora na organoleptykę. Wynik – pozytywny. Miło zrobiło się po posiłku i można było przygotowywać się do lądowania z nie pustym żołądkiem.

Koniec lotu - prędkość ponad 900km/h na około 11km wysokości i -47 stopni na zewnątrz. Obniżamy pułap, trzęsie – jakieś urozmaicenie i jesteśmy na Urugwajem, zbliżamy się do Buenos. Mamy wypełnione karty pobytu. Pasy zapięte i co jakiś czas wyrównywanie ciśnienia w uszach, przez zatkanie nosa i buzi, próbując wydmuchać z siebie powietrze. Oj będzie piękna pogoda - słońce oślepia przez wizjerki, ciężko coś zobaczyć. Jesteśmy pod chmurami, pora lądować.

Buenos Aires.

W końcu, doczekaliśmy się, zdejmując nasze klamoty z gumowego węża wijącego się na hali. Teraz szybka odprawa i obieramy następny cel. Cel - dworzec autobusowy w dzielnicy Retiro. Jeszcze wymiana waluty na pesos w państwowym kantorze – bywają miejsca, gdzie dolary albo nie pomogą, albo nie mają korzystnego kursu, dlatego wymieniamy po kilkaset dolarów wiedząc, że teraz czekają nas jeszcze poważne wydatki związane z wejściem do parku.

Na środku korytarza dworcowego stoi budka, której nie sposób ominąć, jest to oficjalna korporacja taxi. Miła pani pyta się, gdzie chcemy się wybrać – Retiro odpowiadam. Za 10 minut ma przyjechać kierowca i przyjdzie po nas. Cena ustalona z góry -  98pesos. Jedziemy szeroką autostradą. Masa samochodowa przybiera na rozmiarach w miarę, jak jesteśmy coraz bliżej centrum. Pada deszcz, ale jest zaduch. Czuje się lato w powietrzu. Już na dworcu zrobiło się lepiej - jesteśmy w słonecznej Ameryce! Kierowca - jak warszawiak - jedna ręka na kierownicy, druga wypisuje smsy. Człowiek po 50tce. Szkoda ze 'No englese' - jest sympatyczny i zagaduje. Mijamy stare samochody z przed 40 lat? Czasem golf czy citroen xara. Bardzo dużo starych ciężarówek Mercedesa, których nie widziałem wcześniej w Europie – mało widziałem?

Dworzec w Retiro

Dojechaliśmy, kierowca wysadził nas przy jednym z kilku rękawów prowadzących z podrzędnej ulicy na dworzec. Jeszcze w życiu nie widziałem tak dużego, tak tłocznego i tak kolorowego dworca autobusowego.

 Dworzec Retiro w dzielnicy Retiro – Buenos Aires.


Widać, że to rdzeń komunikacji w kraju. Liczne firmy z nowoczesnymi i czystymi autokarami, kolorowe i wielkie dwupiętrowce podzielone są na klasy. Jak widzę – nie ma klasy ekonomicznej, w każdej zapowiada się wygodna jazda. Kupiliśmy bilety do Mendozy i z powrotem za 316 peso od osoby (najniższa klasa). Bilety nabyliśmy u przewoźnika - Andesmar. Dowiedziałem się od Węgra w samolocie, że to całkiem dobra firma.

Czekamy na autobus. Przemiał na dworcu jest niesamowity. Ponad 30 stanowisk, w większości coś na nich stoi, żeby za 7 minut zwolnić miejsce dla następnego pojazdu. Ludzie kolorowi, widać też sporo krwi indiańskiej, ale przeważają europejskie rysy. Ważne jest, żeby cały czas mieć bagaż na oku. Jeszcze przed tym, jak podjechał autobus, korzystając z chwili czasu poszliśmy z Wiolką po jakieś jedzenie i do kafejki internetowej. Po drodze widziałem kilku ludzi, którzy jak mi się wydaje byli kieszonkowcami. Jeden z nich szedł kawałek za Wiolką i cały czas patrzył na torebkę. Jak tylko zorientował się, że z tyłu idę ja – odpuścił.

Autobus odjechał – opóźnił się lekko, ale nie gra to roli – przed nami cała noc, nadrobi. Siedzimy na górze - miasto mamy z zupełnie innej perspektywy. Przepisy o ruchu drogowym kiedyś musiały tu obowiązywać, teraz wszystko załatwisz klaksonem i rękoma. Wszędobylskie stare samochody poobdrapywane, obite i połatane sznurkiem, ale ze zdrowym sercem, nadal dzielnie pracują na siebie. Buenos Aires jest rozległe. Zdążyłem zasnąć ze 2 razy zanim się skończyło. Niska i gęsta zabudowa przywołuje na myśl brazylijskie fawele z amerykańskich filmów akcji. Na prawie każdym dachu dwu-piętrowców są beczki 400 - litrowe. Po chwili Adam dochodzi do wniosku ze musza być zbiornikami ciśnieniowe wody. Widocznie słabo jest z pompowaniem wody w mieście. To wszystko widzimy dzięki estakadzie, która ciągnie się ponad miastem dziesiątkami kilometrów. Cóż to musiał być za zryw narodu żeby to zbudować.

Patrząc na przekrój społeczeństwa, widać duże braki w klasie średniej. Miasto o niskiej zabudowie, dużej gęstości, kolorystyce godnej naśladowania, która napełnia optymizmem zostaje za nami. Co chwile pada deszcz. Adios Buenos.

31.01.2009, godzina 23.30, hostel w Mendozie

Śpimy. Dzień był pełen wrażeń, a na sam finisz mieliśmy akcję udrażniania toalety pokojowej w hostelu przy ulicy Chille.

Zacznę od początku. Do Mendozy dojechaliśmy opóźnieni o jakieś 2 godziny - po drodze była granica i strażnik sprawdzał z latarka cały autobus, świecił po oczach. Pewnie uciekł im jakiś niebezpieczny zbieg :). Nic specjalnego, otworzyliśmy i zamknęliśmy oczy, nie było trzepanki -wszystko bezgłośnie. Wracając do Mendozy. Dzisiejszy dzień był bardzo pracowity. Od godziny 11 załatwiliśmy muły na poniedziałek, w agencji (nie pamiętam nazwy) za 240 USD. Pomogła nam bardzo dobrze znająca język hiszpański i ich obyczaje - rodaczka z Poznania. Następnie, bilety autobusowe do Penindentes za 15pes oraz nasz hostel(Green Life – chyba od grzyba na ścianach ;)) za 35peso noc w 6-osobowce.

Chodząc po mieście widać dużo ludzi. Siedzą w parkach, w głównym Independencia i czterech malutkich rozmieszczonych symetrycznie po jego rogach o kilka przecznic dalej. Miasto jest przepiękne - wszystko w kamieniu, niska zabudowa, wszędzie fontanny i palmy. Niektóre po 20m wysokości. Zrobiliśmy parę zdjęć. Zdumiewa nas system kanalizacji - tu chyba jest duża woda, którą trzeba rozprowadzić kanałami i głębokimi na pół metra  rynsztokami. Żeby mieć czas to miasto to jest dobrym miejscem na odpowczynek. Siadamy w przydrożnej knajpce, zamawiamy pachos (ichnia nazwa hot-doga) płacimy 4 pesosy oraz za litros piwos – 10. Cena za mocno schłodzone. Mocno chciało się nam pić, a jeszcze zakupy przed nami. Uff. Na zakupy do Carrefour, gdzie nie znaleźliśmy Yum-Yumów. Tylko Knorry do gotowania przez 4 do 10minut. Nie ma normalnego suchego mięsa, jak kabanos. Drogie - Sneackersy ponad 4pesos czy czekolada w okolicach 8 pesos! Są jeszcze lokalne, ale nie wiadomo czy mają wystarczająco dużo stosunku energii do wagi. Trzeba było kupić w Polsce. Na miesicie w sklepie turystycznym-wytargowaliśmy butle z gazem za 32peso od 500ml. To dobra cena, zważywszy że gdzie indziej były o jedną-trzecią droższe.

Po załatwieniu wszystkiego wracamy do hostelu, w którym panuje specyficzny klimat. Miła obsługa i piwko litrowe, chłodne - taniej niż w okolicznych sklepach - po 4 peso! Od razu po powrocie poprosiliśmy grzecznie o jedno, po czym migiem wydudniliśmy je i patrzyliśmy jak recepcjonista robi duże oczy. Chcieliśmy poprosić o więcej, ale trzeba też coś jeść. Następna godzina zeszła na robieniu kanapek na drogę i obiadokolacji. Pomieszczenie kuchenne miało na wyposażeniu dużą kuchnię gazową, bez pokręteł, kilka sztućców i talerzy oraz blat. Zaraz obok kuchni – na podwórzu zaczynała się impreza. Grill, basen i alkohol + latynosi.

Umyliśmy się i zmachani położyliśmy do łóżek. Przed nami pobudka o 5.30, wyjście z gratami na autobus, na 7, następnie zdanie ładunków na muły i dzień marszu, potem decydujemy się na odpoczynek. Tu za szybko schodzą pesos. Spać. Adam i Wiolka zaraz już spali, a przynajmniej tak mi się wydaje. Impreza rozkręcała się piętro niżej za oknem. Nie sposób było go zamknąć – panująca w środku atmosfera komponowana przez Polaków, Czechów (zeszli z gór) i Izraelczyków - nie pozwalała na to. W końcu zasnąłem, czułem że cały byłem spocony, dopiero około 3 było już znośnie. Budziłem się kilkakrotnie, m.in. przez Izraelczyków, którzy wychodzili wcześniej.

01.02.2009, hostel w Mendozie

Adam budzi mnie o 5.40. Ja na równe nogi wstałem, o 5, kiedy to nie przestawiony alarm w zegarku mnie obudził akurat, kiedy Izraelczycy zbierali się z pokoju. Owe 40 minut było najlepszym snem podczas nocy.

Zebraliśmy na szybko rzeczy i zeszliśmy do recepcji wymeldować się. Na miejscu chłopak 'no englese' chciał po raz drugi wziąć od nas opłatę za nocleg - bardzo ciężko było mu tłumaczyć nawet za pomocą kartki i długopisu. W końcu odnalazłem się we wpisach (no, bo w komputerze oczywiście nic nie było odhaczone). W końcu wyszliśmy z tobołami. Szybki spacer do dworca musiał trwać 40minut. Adam miał najgorzej - wziął całe jedzenie. W hostelu, na podwórzu młodzieży całą noc mieli imprezę przy basenie, grilu i piwie. To samo było po drodze na dworzec - bar 'Mr.Dog' (MC Donalds) – okupowany tłumnie nad ranem po nocnych eskapadach. Ujme to w dwóch słowach - czuć wakacje.

Dworzec, spotkaliśmy grupę z Poznania i czekamy na autobus, który stoi już 15minut na stanowisku. W końcu kierowca autobusu pakuje plecaki, daje na nie kwitki, a nas (tylko) dodatkowo kasuje na 10pesos za nadbagaż (do 15kg - na kwitku napisane). Niech ma na piwo, wsiadamy. Ludzi komplet, dobrze, że bilet kupiliśmy za wczasu.

Siedzę przy oknie, po prawej zaczyna być widoczny łańcuch Andów i wybitny, ośnieżony szczyt. Czyżby nasz cel? Adam i Wiolka już śpią. Jedziemy jakieś 15minut,a słońce zaczyna pokazywać swoje jasne oblicze. Będzie ciepło, będzie upał!

Nie zasypiam, oglądam góry - ogromna zapora klimatyczna. Wiem, że się ich jeszcze napatrzę, ale w tej chwili czuję ich ogromny głód. Niedługo się najem. Przejeżdżamy przez wioski. Pomimo suchego klimatu, widać zieleń. Drzewa, krzewy, trawa. Wszystko to zasilane groblami zbudowanymi przez ludzi. Autobus jak zwykle obcina dachem gałęzie drzew, które są nieodłącznym elementem urbanistyki w Argentynie. Jedynym powodem, dla którego w tym kraju nie niszczy się zielonego, tak jak to u nas wypiera się drzewa z miast, jest według mnie cień i chłód. Bardzo mądrze, bo w Europie zanim się zorientują, to betonowe drzewa wyrastać nam będą spod betonowej murawy.

Zmiana kierunku - jedziemy wprost na ogromy skalny mur. Miasteczka ospałe, statystykę na jezdni zwiększają policjanci. Jeden zabrał się nawet z nami. Pewnie wraca do domu po nocnej zmianie.

Autobus wspina się coraz wyżej, wzdłuż łańcucha. Zasięg telefonu właśnie się skończył. Przedgórze poprzecinane jest bruzdami szerokimi na 15metrow. W większości zbudowane z pokruszonych osadów. Gdzieniegdzie - skały, białe skały. Wszędzie widać ślady działalności wody. Roślinność jest coraz bardziej skąpa, a ze zwierząt dostrzec można tylko te dwunożne, kiwające głowami, we śnie na fotelach wokół mnie.

Autobus mknie z góry na przecinaka, na najwyższym biegu, o zatrzymaniu się nie ma mowy, w każdym razie nie o gwałtownym. Płoty, które śmigają za oknem świadczą o tym, że skrawki ziemi są czyjąś własnością. Słońce coraz wyżej, odbija się od ogromnego jeziora znajdującego się w niecce, już wewnątrz pasma górskiego. Mijamy coraz gęściej umiejscowione osady, widać coraz więcej oznaczeń dla turystów. Chyba jedziemy w dobrą stronę. Przejeżdżamy mosty nad rwącymi potokami i znowu wspinamy się wyżej i wyżej.

Postój dziesięciominutowy. Połowa pasażerów wysiadła, to mieszkańcy, i turyści z rowerami. Wsiadło natomiast kilku z plecakami. Jak zwykle obawa o nasze bagaże znajdujące się w bagażniku - raczej niesłuszna, bo wszystko jest „skwitowane”. Zostało jeszcze jakieś 2 godziny drogi, blachy autobusu przygrywają do silnika. Kontroler zapytał, czy nie chcemy jeszcze biletu -pokazałem, że wystarczy jeden. Ruszamy.

Mijamy Los Andes i jeszcze kilka osad. Park doliny Vacas już blisko. Ogromne 40-60 stopniowe ściany wzdłuż całej doliny usypane są z urobku erozji niszczącej niegdyś wyższe szczyty. Autobus coraz wolniej, wolniej zdobywa wysokość. Góry są potężne, a dolina przepastna.

01/02.02.2009, Pampa de Lenas, 2800m

Godzina 00.00. Adam i Wiolka już śpią. Ja przeprowadziłem jeszcze wieczorną higienę – trzeba się szanować. Teraz mogę się kłaść. Jest przepiękna gwieździsta noc. Do uszu dobiega tylko szum wody, wiatru i niknące rozmowy poganiaczy mułów. Reszta łącznie ze strażnikami już śpi. Do tej pory nie odespaliśmy podróży, czego efektem nie tylko będzie przespana cala noc, ale i to, że mamy dzień do przodu. Jutro ustalimy czy idziemy rano, jak dziś. A może zostajemy odpocząć. Raczej to pierwsze.

Z Punta de Vacas ruszyliśmy dopiero po 17 godzinie. Wcześniej byliśmy na cmentarzu koło wioski Punta de Inca, żeby powiesić memoriał, ku pamięci Marka, który zaginął sześć lat temu próbując samodzielnie zdobyć szczyt lodowcem. Do tej pory go nie odnaleziono.


Wejście do parku Aconcagua.


Droga do Pampa de Lenas przez pierwsze 2 godziny była w bardzo mocnym tempie z trzema krótkimi postojami, kiedy to wypijaliśmy po około pół litra wody. Po kolejnej pół godzinie zaczęło się ściemniać, a zmęczenie zaczynało robić swoje. Tempo spadło do polowy. Na około godzinę przed celem musieliśmy iść z czołówkami - była noc. Piękna rozgwieżdżona i ciepła. Doszliśmy na miejsce dopiero na dziesiątą z minutami. Strażnicy nie chcieli już nas meldować. Rozbiliśmy namiot, zrobiliśmy 2 termosy świeżej herbaty, a tę z poprzedniego wieczora wychłeptaliśmy łapczywie. Zjedliśmy cokolwiek, bez zbytniej namiętności. Przed snem każdy zapoznał się jeszcze z wychodkiem (stalowa budka z muszlą klozetową i działającą spłuczką!), po czym ochoczo uśmiechnęliśmy się do śpiworów. No w sumie to już pora. Do usłyszenia..., dzisiaj. Oby słońce nam sprzyjało. Już pierwsza!

02.02.2009, Pampa de Lenas, 2800m

Jakoś nie mogłem spać. Ze zrobionego wywiadu wynika, że Adam jak się położył to spał i nic nie pamięta, aż do 9. Pozazdrościć. Gardło miałem zawalone, nos nie lepiej. Każdy oddech to męczarnia. Robiłem, co mogłem, żeby powietrze nie drażniło śluzówki. Gardło bolało - chyba jakaś infekcja. Dopiero nad ranem położyłem pokrowiec od śpiwora na szyję. Choć trochę pomogło. Kolejna kiepska noc. Dobrze, że na kilka przynajmniej na chwil się wyłączyłem. Wstaliśmy o 9. Na początku było jeszcze chłodno - słońce nie przedarło się przez bariery doliny. Wiatru nie było - cisza. Po jakiejś godzinie przyszło jedno i drugie. Zjedliśmy ryż z konserwą. Jakoś ciężko wchodziło, ale weszło. Bez pośpiechu spakowaliśmy plecaki, wypiliśmy jakieś dwa litry płynu i zrobiliśmy w termosy świeżej herbaty.

 

Obozowisko Pampa de Lenas.

Ruszyliśmy, zostawiając za sobą obozowisko. Było po 13, popołudniowe słońce piekło, ale po niedługim czasie jego siła złudnie zmniejszyła się dzięki powiewom wiatru. Szło się dobrze. Tak jak wczoraj po godzinie marszu robiliśmy 10 minut na drobne sprawy. Tempo - około 5km/h. Nie było większych przewyższeń terenu. Cały czas trzymaliśmy się rzeki. Od razu na początku przeprawiliśmy się po mostku na jej prawy - wschodni brzeg. Do powierzchni wzburzonej wody było jakieś 4 metry, a krata pod nogami dawała pełen wgląd w siłę wody sunącej w dół doliny.

Jeden postój, drugi - tempo bardzo dobre (tylko 17kg na plecach). Wokół nas - ściany ok.4000m npm., w nich kominy, a nawet wodospad nad wielka dziurą wyrwą w ścianie. Trzeci postój. Potężne podmuchy wiatru jakiś kwadrans drogi przed nami, wzniecały tumany kurzy po całej szerokości doliny - widok, jakiego jeszcze na żywo nie widziałem – jak w filmie katastroficznym. Ruszamy, podmuchy chwieją nami, zapieramy się kijami, oby nie skręcić kostki. Co prawda nie jest do Halny, ale mocno mu nie ustępuje. Sucho w gardle, twarz lepi się od piachu wbitego w krem przeciwsłoneczny. W końcu dostrzegliśmy obóz drugi - stojąc na wzniesieniu, ominiętym przez rzekę de Vacas. Jeszcze jakieś 25 minut drogi, a obowiązkowa przerwa wybija za 5minut. Szliśmy wyschnięta częścią koryta rzeki - w czasach swojej sezonowej świetności jest szeroka. Widać spękaną ziemię z kamieniami, a miejscami osady solne. Teraz przed nami spacer przy porywistym wietrze, taką właśnie odsłoniętą formacja. Zatrzymujemy się na jej środku, za głazem wielkości altanki. Fajnie tak sobie siedzieć na zawietrznej i popijać wodę – aż nie chce się wstawać. Po  dziesięciu minutach ruszamy do Casa de Piedra – drugi obóz na treku. Droga określona na sześć-siedem godzin zajmuje nam niespełna pięć.

02.02.2009, godzina 18, Casa de Piedra, 3200m

Oboz drugi położony jest w odnodze rzeki, dokładniej - jej prawym skraju, gdzie woda leniwie płynie pasem o szerokości trzystu metrów. Na całej szerokości bajecznie zielona i miękka trawa - jak dywanik. Chatka strażników to zbudowane trzy ściany wpasowane w ogromny głaz, stojący na wzniesieniu. Obok - namiot z dużym czerwonym krzyżem, miejsce dla poganiaczy mułów, oraz blaszany sanitariat. Tym razem na już narciarza. Muły pasą się na pobliskim wzgórzu, z którego płynie po zielonym dywanie strumyk. Namioty turystów położone są pomiędzy.

Obozowisko Casa de Piedra – jutro będziemy w Plazie.

Znajdujemy dogodne miejsce i stawiamy namiot. Dodatkowo układamy niski wiatrołap z kamieni - wiatr duje mocno. Przy schylaniu się, potrafi zakręcić w głowie. Obiad to mieszanka warzyw z ryżem - instant z marketu w Mendozie. Smakuje, do tego zagryzamy kanapkami z salami. Zaczyna się ochładzać. Każdy w swoim czasie się myje i robimy siestę - myślałem że pośpię ze dwie godziny do wieczora, ale nie dało rady. Mała toaleta, wypijamy po kubku herbaty, robimy jedną w termos na jutro i zamykamy się w namiocie. Nadzieja na sen. Mam nadzieję, że przyjdzie. Do jutra.

03.02.2009, godzina 11.30, Casa de Piedra, 3200m

Wychodzimy. Nastroje dobre, ciśnienie dobre, kupa była. Na początku przeprawa - straciliśmy jakieś 30minut. Kombinowaliśmy jak koń pod gorę, ale i tak trzeba było zdjąć buty i podwinąć nogawki. Pierwszy poszedł Adam – woda sięgała mu nad kolana. Przeszedł. Wybraliśmy przeprawę nieopodal tego miejsca. Wody też było po kolana, Wiolki o mało co nie przewrócił nurt. Zrobiłem jej zdjęcia, po czym i ja przeszedłem.

Wrażenia wodne: przez pierwsze pół minuty masz chęć pozbycia się swoich nóg. Potem jest lepiej i nawet wolisz chodzić po otoczakach zanurzonych w wodzie niż po wyschniętym korycie – stopy nie lubą kantów. W oddali szaleje mięsko cztero kopytne – Guanako - jakieś 400 metrów dalej. Wzbija tumany kurzu podskakując to przednimi, to tylnymi nogami, jak spaniel na widok właściciela. Ciekawe, z czego tak się cieszy - może ze nie musi zdejmować butów, żeby przejść przez potok, a może po prostu nabija się z obcokrajowców chodzących jak paralitycy.

Ten odcinek jest najbardziej malowniczy. Rzeczka wije się w wąskim kanionie, czysta krystaliczna woda kusi, a słoneczko hojnie nas obdarowuje. Dobrze, że wyszliśmy później, daje się znieść aurę. Od czasu do czasu silniejszy podmuch przerywa ustawiczny wiatr. Na wysokości ok. 3800 drugi raz przekraczamy rzekę. Powtórka z rozrywki. Przynajmniej stopy odmłodniały po takiej kuracji. Uśmiechy na twarzy, pięć minut przerwy i do góry. Z oddali po kolejnej dolince widzimy wybitną formację skalną, za którą jest BC 2. Powoli droga zaczyna nużyć, wieje przenikliwy wiatr, zakładam czapkę na głowę, a maskę neoprenową nasuwam na twarz - lepiej się oddycha. Tutaj góry są bardzo malownicze, buty depczą czerwoną ziemię. Kolejne koryto potoku, w większości suche i zakręt. Teraz lekko pod górkę, widać dwójkę ludzi i ... w końcu.

 

Plaza de Argentina – po wielu trudach i wyrzeczeniach w końcu – kurz i wiatr.

 

03.02.2009, godzina 11.30, Plaza Argentina, 4200m

Po siedmiu godzinach jesteśmy. Od razu spotkaliśmy Czechów (w wieku 50/60 lat), właśnie wracają z obozu drugiego schodzą na dół – pogoda zabrała im czas. Dzisiaj były tam silne wiatry i opady śniegu. Jadą do Patagonii, my szukamy posterunku strażnika, meldujemy się. Mamy problem z odnalezieniem firmy przewozowej, ale w końcu rozkładamy namiot na platformie obłożonej od strony szczytu pokaźnym murem z kamieni. Na całym terenie jest jakieś czterdzieści namiotów, z czego około dziesięć - firm turystycznych. Namiot rozbijamy sprawnie, wieje, ale nie szarpiemy się wiele. Adam robi jeszcze kawał dobrej roboty i uzupełnia kamienny murek dookoła namiotu.

Rosół z papierka zjedliśmy z apetytem i popiliśmy herbatą.

03.02.2009, godzina 23.00, Plaza Argentina, 4200m

Właśnie zawinęliśmy się w śpiwory i sprawdzimy, czy pośpimy. Zrobiliśmy spore przewyższenie bez wcześniejszego planowanego odpoczynku - jutro odpoczywamy.

03.02.2009, godzina 8.00, Plaza Argentina, 4200m

W końcu przespałem ze 4 bite godziny. Czuje się dobrze, musiałem wziąć coś na ból głowy, po co się męczyć. Przespałem jeszcze godzinkę i czuję się rewelacyjnie. Po południu poszliśmy do lekarza na kontrolę – saturacja (92), tętno (130/80) - w jak najlepszym porządku. Porada lekarza-pijcie przynajmniej 5litrów płynu/dzien. Trochę pożartowaliśmy, po czym udaliśmy się do namiotu na zupkę. Po zupce danie drugie - też z papierka. Czekamy na muły, jutro aklimatyzacja – do BC1 i powrót.


c.d.n.