Tetnuldi  4 858 m.n..m.

      Proces planowania, przygotowywania i oczekiwania bywa nużący. Potrafi się ciągnąć niczym … spaghetti? Niemniej jednak każdy z tych elementów stanowi bardzo istotny pierwiastek wyprawy. Zwłaszcza tej pierwszej, wymarzonej, gdy wszystko jest nieznane i gdy nie bardzo wiadomo jak podejść do tematu. Wiele lat minęło nim było mi dane poczuć jakże wyrafinowany smak owych pierwiastków. Pomysł zaświtał w mojej głowie w 2013 roku. Pierwsza góra powinna być wyjątkowa, niebanalna, wszak zostanie zapamiętana do końca życia. Nie może zniechęcić, ale nie może być też zbyt łatwo. Mój wzrok przykuła internetowa ikona piramidy skąpanej w zachodzącym blasku słońca. Całości dopełniła legenda o zaklętym księciu i jego ukochanej – Tetnuldi. Osiągnięcie celu zajęło prawie dwa lata. Dwa długie lata, które z perspektywy czasu oceniam jako bardzo cenne, przede wszystkim ze względu na zdobytą wiedzę. Nie potrafię zliczyć przeczytanej ilości stron internetowych, przewertowanych książek, zlustrowanych map, przeprowadzonych rozmów…

 

 

      Przygotowanie do wyprawy niejako samoistnie podzieliło się na dwa „sektory”. Sektor pierwszy obejmował przygotowanie merytoryczne. Poszukiwanie map (włącznie z dotarciem do skanów rosyjskich map wojskowych), opisów drogi - znalazłam jeden – skan pochodzący z gruzińskiego przewodnika (w angielskiej wersji językowej), który to można dostać w informacji turystycznej w Mestii, relacji z przejść, również fotograficzno – filmowych. Relacji pisanych nie było wiele, większość po rosyjsku, ale znalazła się również relacja członków KW Kraków. Udało mi się nawiązać kontakt mailowy z chłopakami z Krakowa, którzy to byli autorami owej relacji. Chłopcy chętnie nawiązali współpracę i udzielili odpowiedzi na wszelkie pytania. Przygotowania merytoryczne zakończył zakup mapy z serii Terra Quest Adventure Map „Georgia Caucasus Mountains” 1:75 000. Kolejny etap przygotowań to długie godziny poświęcone przygotowaniom techniczno-kondycyjnym; biwak zimowy NPM, kurs taternicki, godziny w lesie z GPSem i mapą w ręku, bieganie oraz rajdy na orientację no i oczywiście kompletowanie niezbędnego ekwipunku.
      Wyprawa w swym zamyśle miała być czysto kobieca, lecz ekipa zmieniała się kilkakrotnie. Ostatecznie w skład członków wyprawy weszli: Izabela Werner (KW Olsztyn), Małgorzata Lorkowska (KW Olsztyn), Agnieszka Wieczorek (Łódź, znana również jako chatarka Betlejemki), Marek Olczak (Speleoklub, Łódź) oraz Vakhtang Kurdiani zwany Wacho (Mestia – Tbilisi). Z Olsztyna na wyprawę wyruszyło jeszcze dwóch członków KW Olsztyn, Marek oraz Jędrek (Orzysz), którzy to poza Tetnuldi  mieli w planach Kazbek.

 

      Niestety, nasz wydłużony pobyt w Tbilisi uniemożliwił ich udział w wejściu na Tetnuldi. Według planu wszyscy członkowie ekipy mieli spotkać się w Mestii 16 lipca. Spóźniliśmy się jeden dzień, to jednak wystarczyło aby zniweczyć plany chłopaków, którzy mieli samolot powrotny 23 lipca. Na całą akcję górską zaplanowaliśmy 5 dni plus 1 dzień rezerwy, czyli od 18-ego do 23-ego.
Agnieszka i Marek wyruszyli do Gruzji pod koniec czerwca ( po drodze do Mestii zaliczyli jeszcze Elbrus), natomiast ja i Gosia wyruszyłyśmy 13-ego lipca. Po wylądowaniu w Tbilisi, około czwartej nad ranem, zgodnie ze wskazówkami Agi, musiałyśmy dotrzeć marszrutką do stacji metra Didube. Tam bowiem znajduje się rynek na którym można zakupić np. gaz. Na rynek dotarłyśmy około 5ej rano, w związku z czym zakupów nie udało się zrobić. Nie udało się również zakupić niezbędnej karty telefonicznej co znacznie utrudniło dalszy kontakt z czekającymi na nas Agą, Markiem i Wacho. Nie miałyśmy adresu pod który mamy dotrzeć, ze strzępków rozmów pamiętałyśmy tylko, że znów mamy wsiąść w metro i dojechać na stację o nazwie M…. Cóż, może na stacji metra uda się kupić kartę telefoniczną? Nie udało się, ale bardzo przyjazna obsługa metra użyczyła nam swojego telefonu, wpuściła nas do metra bez biletu i wsadziła w odpowiedni pociąg. Lekcje rosyjskiego ze szkoły podstawowej jednak na coś się przydały. Ze stacji Didube udajemy się w stronę centrum; Mardżaniszwili, gdzie szczęśliwie odbiera nas Agnieszka i właśnie mamy okazję poznać się osobiście. Do tej pory znałyśmy się tylko z FB i rozmów telefonicznych. Po kilkuminutowym spacerze lądujemy w tbiliskim mieszkanku Wacho gdzie zapoznajemy się z chłopakami. Po krótkim odpoczynku wracamy na rynek na Didube, uzupełniamy zapasy jedzenia, gazu i wreszcie kupujemy kartę telefoniczną oraz wymieniamy walutę (do obydwu tych czynności niezbędny okazuje się paszport). Resztę popołudnia, wieczór i kolejne dwa dni spędzamy na zwiedzaniu Tbilisi. Zanim wyruszymy w dalszą podróż do Mestii musimy czekać na Wacho, którego obowiązki zawodowe zatrzymują nas w stolicy. W piątek 17-ego lipca, wcześnie rano pakujemy bagaże i ponownie udajemy się na Didube, skąd marszrutką ruszamy do Mestii. Podróż zajmuje około dziesięć godzin. Późnym popołudniem docieramy do Mestii i domu Wacho. Po raz pierwszy dane jest nam na własne oczy ujrzeć dumnie sterczący wierzchołek Tetnuldi. Tam idziemy … jutro. A na razie spotykamy się z Markiem i Jędrkiem czekającymi na nas od wczoraj. Delektujemy się gruzińskim piwem i skrupulatnie liczymy dni zastanawiając się, czy chłopcy zdążą pójść z nami i wrócić na swój samolot do Kutaisi, który odlatuje za sześć dni. Niestety ryzyko opóźnienia zakończenia akcji górskiej jest zbyt duże i zostaje podjęta decyzja, że chłopaki zostają. Wacho dogaduje transport samochodowy, który jutro o 9-ej rano ma nas wywieźć w miejsce, z którego rozpoczniemy trekking do obozu pierwszego. Domek Wacho służy nam jako przechowalnia bagażu, który nie idzie z nami w góry. Dzielimy bagaże i ważymy plecaki … pięknie, mój jakieś 25 kg, Gosi troszkę mniej, Marek zostaje z dorodnym arbuzem w reklamówce.


18.07.2015
      Wstajemy rano, jemy śniadanie i szykujemy się do drogi. Pieszkom ruszamy na główny plac w Mestii gdzie mamy wsiąść do samochodu. Po raz kolejny przekonujemy się, że czas ma w Gruzji nieco inny wymiar. Po trzech godzinach oczekiwania, wsiadamy do auta i z mozołem ruszamy w drogę. Podróż wyboistą drogą trwa około godziny. Mijamy nowo budowaną stację Tetnuldi Ski Resort aż docieramy na wysokość 2684 m n.p.m. gdzie rozpoczynamy trekking do obozu I na wysokości 3019 m n.p.m.

 

      Droga początkowo wiedzie dobrze udeptaną ścieżką przez kwieciste łąki. Po kolei mijamy kolejne punkty orientacyjne; strumyk, chatka, pole „kapusty”, kamol. Przy chatce zatrzymujemy się na chwilę dając czas Wacho, który konstruuje okulary lodowcowe z oprawek spawalniczych oraz szkiełek wyciętych z plastikowej butelki brązowego koloru. Po około czterech godzinach marszu docieramy do naszego obozu, który stanowi granica łąki i kamiennego piargu. Z namiotów widzimy przełęcz Amaranti Nest (3356m n.p.m.) na której można rozbić dwójkę. My jednak będziemy szli dalej, do lodowca Kasebi. Pogoda jest piękna, świeci słoneczko a humory nas nie opuszczają. Rozbijamy obóz, posilamy się i ruszamy na zwiad piargów aby wyznaczyć trasę jutrzejszego marszu do obozu II. Szlak przez piarg jest słabo oznaczony i mamy duży kłopot z odnalezieniem kopczyków. Ostatecznie korzystamy z tego co udało się odnaleźć oraz budujemy własne kopczyki.

 

19.07.2015
      Rano wita nas mgła i kapuśniaczek. Adze właśnie rozwalił się zamek w goretexie więc przewiązuje się sznurkiem. Zjadamy pyszne śniadanko i zwijamy obóz, pod kamieniami składamy depozyt w postaci podejściówek, śmieci i archaicznego czekano-kilofa Wacho, który waży ze sto kilo.  Wyruszamy około 9-ej rano. Przed nami do pokonania jakieś 680 metrów przewyższenia. Początkowo kluczymy piargiem odnajdując kopczyki zbudowane dnia poprzedniego. Pod przełęczą piarg zaczyna się wypiętrzać i stopniowo zmienia się w śnieżno – lodowy stok.

 

      Na przełęcz docieramy około 13-ej, po około czterech godzinach marszu. 25 kilo  na grzbiecie daje się solidnie we znaki. Tam też spotykamy polską ekipę wracającą z góry. Wymieniamy kilka zdań, gratulujemy wejścia oraz dopytujemy o dalszy przebieg drogi. Przed nami stromy piarżysty, bardzo kruchy żleb. Można go obejść lewą stroną łatwym terenem wspinaczkowym, jednak ciężkie plecaki skutecznie zniechęcają nas do tej wspinaczki. Idziemy więc tą niby ścieżką w żlebie; trzy kroki w górę i dwa w dół. Każdy obiera swój styl pokonywania tego żmudnego i jakże nieprzyjemnego odcinka drogi. Aga idzie środkiem, ja posuwam się wzdłuż ściany robiąc jakiś niby trawers, Gosia na czworaka …  ufff. Tak mijają nam kolejne cztery godziny.

 

      Ostatecznie koło 17-ej wychodzimy ze żlebu wprost na lodowiec Kasebi (3696 m n.p.m.). Miłą niespodzianką zaskakują nas wygodne platformy przygotowane pod namioty, ogrodzone solidnymi murkami. Sprawnie rozstawiamy dwa namiociki. Aga i Wacho dokopują się do wody, dzięki czemu unikniemy topienia śniegu. Pogoda dopisuje, jest w miarę ciepło i bezwietrznie. Apetyt powoli przestaje dopisywać, liofile nie należą do najsmaczniejszych. Dość wcześnie zapadamy w sen, wszak budziki nastawione na 2:00.

 

20.07.2015
      Ze słodkiego snu wyrywa głos budzika jednak wszyscy zdają się jakby go nie słyszeć. W końcu decydujemy się na wylezienie z cieplutkich śpiworków. Gotujemy wodę, szykujemy śniadanko i zwlekamy chłopaków. Pod kamykami zostawiamy kolejne porcje depozytu; nadmiar gazu i kolejne porcje śmieci, które zabierzemy w drodze powrotnej. Po raz pierwszy wyciągamy linę na początku której wiąże się Aga, potem ja, Gosia, Marek i Wacho. Kiedy wyruszamy lodowiec spowija półmrok, jest około 3:00. Przed nami kolejne 600 m przewyższenia. Lodowiec z początku płaski i bardzo lity, później staje dęba stromym progiem.

 

 

      Po przejściu progu zaczynamy kluczyć między kolejnymi, większymi lub mniejszymi szczelinami, kilka przeskakujemy. Przyznam, że jestem miło rozczarowana, teren nie jest aż tak trudny jakim jawił mi się we snach. Nie wszyscy jednak mają podobne odczucia. Gosię powoli ogarnia lęk. Z czasem moje nogi zaczynają mieć trudności z udźwignięciem ciężaru ciała i plecaka. Markowi też coraz ciężej, zapada się w śniegu po kolana. Na pociechę mogę podziwiać wschód słońca, który z tej perspektywy jest chyba najpiękniejszym jaki dane mi było oglądać. W oddali, spośród morza chmur sterczą wierzchołki Elbrusa i Ushby. Ushba – zaklęty kochanek Tetnuldi.

 

      Raz w roku, tylko przez króciutką chwilę jego cień pada na Tetnuldi, pozwalając zaklętym kochankom połączyć się w tej intymnej grze światła i cieni. Po około 8 może 9 godzinach męczącego marszu i wspinania wychodzimy na plateau na wysokości 4299 m n.p.m. Pozostaje nam wyszukanie miejsca na wykopanie platformy i rozbicie obozu. Wynajdujemy poletko na którym widać ślady po platformie wykopanej przez nieznanych poprzedników. Rozbijamy obóz i rozpoczynamy topienie śniegu. Kubek za kubkiem, menażka za menażką… drzemka, topienie śniegu, pić, spać, pić, spać…

 

 

      Niespokojnie spoglądamy na grań, która czeka nas jutro. Gosia wykończona zaczyna mieć wątpliwości czy da radę. Boli ją głowa, bierze proszki, kręgosłup nie daje rady dźwigać plecaka. Jutro na szczyt, na lekko, bez plecaka dasz radę. A jak nie? A jak w połowie grani opadną siły? Zawrócą wszyscy czy trzeba będzie się rozdzielić? Myśli zaczynają się kołatać w głowie. Mamy tylko jedną linę. Marek w milczeniu i niezauważony oddala się na stronę. Nagle staje przed nami jakiś blady, dłonie mu się trzęsą. Marek? Wszystko w porządku? Co Ci jest, dobrze się czujesz? „Wpadłem w szczelinę”. Jak to? Z nerwowej relacji dowiadujemy się, że gdy udał się na stronę, nagle zapadł się w szczelinę przysypaną śniegiem. Jakimś cudem udało mu się zablokować rękoma i wygrzebać się z dziury. Atmosfera gęstnieje. Postanawiamy, że nikt nie idzie na stronę bez zostawienia informacji lub zabrania kogoś ze sobą.  Nastawiamy budziki na drugą rano.


21.07.2015
      Wieje, wieje, pęka, strzela, sypie się … lawina, daleko, kolejna, z grani sypią się seraki, ten był bliżej, kolejny zupełnie blisko, huk sypiącego się lodu i ton śniegu nagle się wzmaga i podąża w naszym kierunku. Zrywamy się na równe nogi i doskakujemy do zamka … cholera nie mogę otworzyć! …. cisza. Rozsądek przestał się liczyć. Przecież nad nami nie ma żadnej ściany z której coś mogłoby się na nas posypać. Kładziemy się spać. Wieje i wieje. Plecaki pod tyłkiem podrywa wiatr kołysząc mnie w lewo i prawo. Wiem, że nie zmrużę już oka. Czy aby na pewno chcę opuszczać tą oazę spokoju i wychodzić na grań? Zdaje się, że reszta ma podobne odczucia. Mimo to około 2:00 zaczynamy zbierać się do wyjścia. Zakutane po same czubki nosa siedzimy w śpiworach przez kolejne 20 minut. Ostatecznie podejmujemy decyzję o odłożeniu dzisiejszego wyjścia.

 

      Atak szczytowy został przesunięty na dzień następny. Rano świeci piękne słońce, po nocnej zawierusze ani śladu.  Śniadanie – liofile zaczynają nam puchnąć w ustach … Aby dzień nie pozostał całkowicie zmarnowany postanawiamy udać się na rekonesans grani szczytowej, która spędza nam sen z powiek. Po drodze spotykamy dwójkę schodzących ze szczytu Szwajcarów. Zaskoczeni ich widokiem dopytujemy o pogodę, która towarzyszyła im w nocy. Potwierdzają, że na grani faktycznie mocno wiało i nie był to najlepszy dzień na atak szczytowy. Przyznają, że nasza decyzja o rezygnacji z ataku była słuszna (uwzględniając nasz brak doświadczenia, ostatecznie tylko Aga jest osobą posiadającą większe doświadczenie w górach wysokich). Spokojnie pokonujemy pierwszy odcinek grani. Ekspozycja pod nogami jest imponująca. Mimo, że stoki grani stromo opadają aż do lodowca Kasebi i Adishi, sama linia grani nie oferuje dużego nachylenia. Pokonanie skalnego odcinka grani, mimo że nie jest specjalnie trudny, wymaga nieco wprawy we wspinaniu drytoolowym. Jego trudności techniczne oceniłabym jako I-II a jego główne trudności to kruszyzna.

 

      Mimo stosunkowo niewielkich trudności technicznych, Gosia i Marek zaczynają mieć wątpliwości co do ich udziału w ataku szczytowym. Aga i Wacho śmiało prą naprzód, Gosia i Marek stanowczo chcą przerwać wspinanie. W związku z tym, że na stanie mamy tylko jedną linę, wyszukuję bezpieczne miejsce i montuję z taśm stanowisko do którego po kolei wpinam Gosię, Marka i siebie. Pogoda dopisuje, mamy chwilę aby spokojnie podziwiać widoki. Gosia i Marek siedzą lekko podenerwowani. Aga i Wacho idą  z lotną obejrzeć dalszy kawałek grani. Spędzamy na stanowisku jakieś pół godziny po czym znów wiążemy się liną z Agnieszką i Wachem. Dalszy ciąg dnia spędzamy na topieniu śniegu, piciu, jedzeniu i spaniu. Gosia definitywnie podejmuje decyzję o rezygnacji z ataku szczytowego. Marek po rozmowie z Agnieszką decyduje się na wyjście - wspinali się już wcześniej razem, zatem  znają co nieco swoje możliwości.


22.07.2015
      Druga. Po zdecydowanie spokojniejszej nocy zbieramy się do wyjścia. Wiążemy się liną; Wacho, Aga, Iza i Marek.  Sprawnie pokonujemy znany nam już odcinek grani. Z góry widzimy posuwające się wzdłuż lodowca punkciki. Spoglądamy w dół, na nasz obóz i z pewną dozą nieśmiałości zauważamy, że do miejsca w którym stoją nasze namioty kreśli się ciemną smugą ścieżka, która prawdopodobnie jest przysypaną szczeliną.

 

      Poranne słońce szybko rozgania mrok i zaczyna przyjemnie przygrzewać w plecy. Według Szwajcarów droga na szczyt powinna zająć około 4 godzin. Wyruszyliśmy około 3, spodziewamy się więc zawitać na szczycie koło 7-ej, może 8-ej. Szybko orientujemy się, że nasze tempo posuwania się na przód jest zdecydowanie za wolne. Mi zaczyna doskwierać upał. Dla oszczędności zabrałyśmy z Agą tylko jeden plecak. W związku z tym, że Aga nie chciała dać mi go nosić, ja nie miałam sumienia dorzucać do niego swojej kurtki puchowej. To była jedna z głupszych decyzji jaką mogłam podjąć i baaardzo jej żałowałam. Upał, który zaczął doskwierać przed południem był nie do zniesienia. Pot lał się ze mnie ciurkiem. Niebawem zaczęły nas doganiać i przeganiać kolejne zespoły, które podchodziły z obozu na lodowcu. Udało nam się między innymi spotkać Tomka, z którym jeszcze przed wyjazdem wymieniłam kilka maili. Około 10:00, może 10:30 zmęczenie, słońce i wysokość zaczęły skutecznie odbierać mi resztki sił. Na jakiej wysokości? Nie wiem, myślę, że mogło to być jakieś 4700 m n.p.m. Zaczęłam powoli odliczać kroki. Najpierw do dziesięciu, potem już tylko do trzech. Raz, dwa, trzy, trzy oddechy, raz, dwa, trzy … Ostatecznie klękam na kolana i łapię płytkie oddechy. Marek powoli ciągnie się za mną. Widzę, że jemu też jest ciężko. Koło 11:00 szczęśliwie stajemy na wierzchołku.

 

 

      Jest pięknie, szczęśliwie. Moja pierwsza, wymarzona góra. Tetnuldi, 4858 m n.p.m. Od III obozu do szczytu pokonaliśmy 560 m przewyższenia w prawie 8 godzin. Jakim cudem Szwajcarzy ocenili tą drogę na 4 godziny??? W sumie, od punktu w którym wysadził nas samochód pokonaliśmy 2174 m. przewyższenia.
Po kilku minutach odpoczynku zaczynamy schodzić.

 

      Niestety, słońce w zenicie mocno nadtopiło śnieg, który zmienił się w ciężką, mokrą breję. Wcześniej zmarznięta powłoka przykrywająca szczelinę w kopule podszczytowej zaczęła się rozpadać. Jej przejście wymagało wzmożonej uwagi, kilkakrotnie zdarzyło nam się zapadać – na szczęście tylko po kolana. Kolejny kłopot stanowiło przejście wzdłuż najwęższej krawędzi grani. Mocno już rozmiękły śnieg powodował, że grunt osuwał się spod stóp a ręce zapadały się w mokrym śniegu nie dając żadnego oparcia. Obsunięcie się groziło długim, kilkusetmetrowym lotem wzdłuż stoku aż do lodowca Adishi. Dalszy ciąg drogi nie nastręczał już żadnych problemów.

 

      Po 14ej mogliśmy ucałować się z Gosią, która już na nas czekała z gorącą herbatką. Początkowo plan zakładał zejście do obozu i powrót do Mestii od razu po ataku szczytowym. Gosia czekając na nas spakowała już wszystkie rzeczy. Ostatecznie Ja, Gosia, Aga i Marek odwołaliśmy zejście – nie chcieliśmy wchodzić po południu na rozgrzany lodowiec. Wacho natomiast przyłączył się do schodzącej ekipy z Polski i z nimi ruszył w dół. Jak się okazało dnia następnego w Mestii, Wacho po przejściu lodowca wysłał nam kilka sms’ów ostrzegających o 6 nowo otwartych szczelinach. Nam udało się szczęśliwie przebrnąć przez ten labirynt unikając pułapek, lecz w ekipie Wacho nie obyło się bez „wpadek”. Na szczęście nie groźnych.

23.07.2015
      Wstajemy tradycyjnie w środku nocy, pakujemy nasz obóz i ruszamy w dół żegnając Tetnuldi tęsknym i wdzięcznym spojrzeniem. Droga przed nami długa. Jeszcze dziś chcemy wrócić do Mestii. Gosi bardzo mocno dokucza bolący kręgosłup. Żadne tabletki nie są już w stanie pomóc. Na szczęście Marek otacza ją czułą i cierpliwą opieką. Odwiedzamy kolejne obozy zbierając pozostawiony wcześniej depozyt. W końcu możemy zmienić obuwie na lekkie co niestety wiąże się z kolejnymi kilogramami dorzuconymi na plecy. Telefonicznie umawiamy się z Wacho, który organizuje nam transport od stacji narciarskiej do Mestii. Na miejsce spotkania docieramy o umówionej 16ej (po około 13 godzinach marszu) i tu znów przychodzi nam doświadczyć gruzińskiego poczucia czasu. Spędzamy na rozdrożu, w palącym słońcu, bez wody i jedzenia dwie lub trzy godziny. Kto by to liczył? Nasza cierpliwość została jednak sowicie wynagrodzona obiadem i koniakiem w przydrożnym „agro” prowadzonym przez znajomych Wacho. Ze śpiewem na ustach docieramy wieczorową porą do Mestii.

 

      Na klubowym GPS zostały zapisane punkty orientacyjne odznaczone w trakcie drogi na szczyt. W razie gdyby koś był zainteresowany dalszymi szczegółami typu koszt, ekwipunek itp. zapraszam do kontaktu osobistego.

 

Izabela Werner