Zimowy wyjazd w Tatry
7.03. – 11.03.2016


        Dzień pierwszy: dzień wyjazdu. Przygotowana i spakowana zakładam plecak… oj tak ciężkiego plecaka w góry to jeszcze nie miałam. Dam radę, myślę sobie. Dostaliśmy info, że śnieg jest od Palenicy do Morskiego Oka. Plan jest taki, by ciągnąć nasze plecaki na sankach. Pokrzepiona myślą, że tylko do auta trzeba go znieść, zbieram się. Zajeżdżam po chłopaków, Darka Gierszewskiego i Łukasza Chomickiego. Ruuuuszamy w drogę. Humory nam dopisują, bo w końcu jedziemy w jedynym słusznym kierunku. W radosnych nastrojach dojeżdżamy na Palenicę. Tam spotykamy się z Pawłem Balutą, czwartym członkiem ekipy. Nasze pozytywne nastawienie zostaje podkopane, gdy okazuje się, że na Palenicy prawie nie ma śniegu. Jednak nie przyjechaliśmy tutaj marudzić, więc zaciskamy zęby i ruszamy w drogę. Idziemy równym tempem zagadując się nawzajem, co by droga szybciej mijała. Dochodzimy do Wodogrzmotów i naszym oczom ukazuje się upragniony śnieg. Wraca entuzjazm. Szybki montaż plecaków do sanek, sanek do uprzęży i gotowe. Pierwsze pociągnięcie powoduje u mnie wyrzut endorfin do krwi. Nie sądziłam, że będę cieszyć się z sanek jak dziecko. Przy Włosienicy robi się szklanka. Robię dwa kroki do przodu, ale grawitacji nie udaje się oszukać. Sanki szybko ciągną w przeciwnym kierunku. Dogaduję się w końcu i z sankami, i grawitacją i tak około godz. 19 docieramy do schroniska. Tam spotykamy drugą część naszej klubowej ekipy, tak zwanych oldboyów naszego KWO – Andrzeja Łatę, Pawła Wojasa, Wojtka Dobrowolskiego i Mariusza Rutkowskiego.


       Dzień drugi: Dwoista Siklawa. Wybieramy się w trójkę: Łukasz, Darek i ja. Paweł dołącza do ekipy oldboyów. Po 10-15 minutowym szumnie nazwanym „trawersie” Morskiego Oka znajdujemy nasz cel. Podchodzimy pod Dwoistą Siklawę i okazuje się, że lodospad ma może z 5 metrów. Na pierwsze ćwiczenia wspinaczkowe w lodzie jak dla mnie wystarczy. Znajdujemy miejsce, w którym spokojnie przygotowujemy sprzęt. Łukasz rusza pierwszy i zakłada stanowisko. W międzyczasie Darek przekazuje mi instruktaż wspinaczki lodowej. Patrząc na Łukasza jak sobie radzi myślę, że to wcale nie takie trudne i z niecierpliwością czekam na swoją kolej. Jednak, gdy biorę pierwszy zamach czekanem, lód tylko nieśmiało odpryskuje. Biorę kolejny zamach, tym razem mocniejszy i dziaby wchodzą w lód jak w masło. Teraz czas na nogi. Wstawiam nogi, raki lekko łapią lód, ale chwilę potem wyjeżdżają. Po chwili okazuje się, że mam problem z wyciągnięciem dziab. Muszę przyznać, że nie wychodzi mi to zbyt zgrabnie – dziaby za mocno wbijam, nogi mi cały czas wyjeżdżają, a do tego pada śnieg, zimno mi w paluchy, odłamki lodu sypią się w twarz, okulary pokrywają krople wody itp. itd... Powoli zaczynam się irytować. Zastanawiam się jak można z tego czerpać przyjemność. Jakoś metodą prób i błędów powoli zaczyna mi to wychodzić. Jeszcze chwilę ćwiczymy sobie lodowe podejścia. Zbieramy sprzęt. Jest dość wczesna pora, więc idziemy nad Czarny Staw. Po drodze Darek pokazuje nam drogi wspinaczkowe i przekazuje topograficzne informacje. Schodząc z Czarnego Stawu mamy lekcję wyhamowywania kontrolowanych zjazdów. Wracamy do Moka. Wieczorem dojeżdżają kolejni klubowicze Ania Wojdyła, Zosia Madziewicz i Piotrek.


       Dzień trzeci: Filar na Buli pod Bandziochem. Poranna pobudka, szybkie śniadanie, pakowanie sprzętu i jesteśmy gotowi. Dziś dołącza do nas Paweł. Ruszamy przez Morskie Oko, dalej w połowie podejścia na Czarny Staw odbijamy w prawo. Łukasz toruje drogę. Znajdujemy miejsce do przygotowania sprzętu. Pogoda jest nieco lepsza. Łukasz prowadzi i zakłada stanowisko. Słyszymy komendę „mam auto” i już mogę ruszać w górę. Dzisiaj zdecydowanie bardziej podoba mi się wspinanie. Kolejne dwa wyciągi robi Łukasz, a ostatni należy do Pawła. Ja na leniuszka idę jako druga. Na górze liczymy igły, kości, karabinki, klarujemy liny. Każdy wie co ma robić. Czynności sprzętowe wchodzą mi w krew. Wszystko mamy, możemy iść. Schodzimy do Czarnego Stawu, a następnie dobrze nam przedeptaną ścieżką do schroniska. Wieczorem ustalamy, że następnego dnia dużą grupą wybierzemy się na Rysy.


       Dzień czwarty: Rysy. Dziś opuszcza nas Paweł. Rano dowiadujemy się też, że grupa chętnych na Rysy nam się wysypała i ostatecznie idziemy w trójkę – Łukasz, Darek i ja. Choć góry mam już trochę schodzone, Rysy pozostały tym miejscem, do którego nie udało mi się jeszcze zawitać. Tym bardziej jestem podekscytowana. Szybko i sprawnie dochodzimy do Czarnego Stawu, za nim odbijamy w prawo mniej więcej tak jak letni szlak prowadzi. Wybijanie stopni w śniegu całkiem mi się podoba, tylko strasznie męczące jest. Darek mnie zmienia. Od razu robi się lżej. Łukasz dostaje dyspensę. Wczorajsze prowadzenie dało mu w kość, ale nic nie mówi. Idziemy z Darkiem zmieniając się co jakiś czas. Darek chory, więc jego moce przerobowe trochę słabsze, ale też nie daje tego po sobie poznać. Dochodzimy do rysy. Śnieg robi się grząski i dla bezpieczeństwa trzymamy się lewej strony bliżej grzędy. Podejście całkiem sprawnie nam idzie. Na szczycie robimy krótki pit stop – mała sesja fotograficzna, ciepła herbata i słodki posiłek regeneracyjny i szybko nadchodzi czas powrotu. Schodzimy grzędą, zejście rysą jest zbyt ryzykowne, moglibyśmy wyzwolić lawinę. Coraz mniej pewnie się czuję, odległość do Darka wzrasta i powoli zaczynam się bać. Znam siebie w górach i wiem, że nie mogę tego tak zostawić. Chowam wszelkie bohaterstwo w kieszenie i wołam Darka. Darkowe porady co do zmiany techniki schodzenia zaczynają działać. Jest trochę lepiej. Łukasz cały czas idzie obok, za co jestem mu niezmiernie wdzięczna. Jego obecność dodaje mi otuchy. W myślach toczę coachingowy monolog: Dasz radę, noga za nogą, powoli ale pewnie. You can do it. To też działa. Dochodzimy do Czarnego Stawu, a tam na nas czeka mały komitet powitalny w postaci Wojtka, Andrzeja i Pawła, od którego dostaję Knoppersa. Jakby wyczuł, że to mój ulubieńszy baton, a w takich okolicznościach zyskuje dodatkowo na smaku. Energia tak mnie rozpiera, że mogłabym iść dalej, no i idę, ale już tylko do schroniska. Zostawiam ją sobie na następny dzień.


      Dzień piaty: Kuluar Kurtyki pierwsze podejście. Po porannych codziennych obrządkach ze schroniska ruszamy żółtym szlakiem, trawersem odbijamy w lewo i znajdujemy dogodne miejsce do przygotowania sprzętu. Pogoda jest piękna, a widoki zapierają dech w piersiach. Łukasz rusza pierwszy i podchodzi pod lodospad. Zakłada stanowisko. Dołączamy i my, ja z Darkiem. Pierwszy wyciąg prowadzi Darek. Jednak wiatr nam nie sprzyja. Cały czas sypie pyłówką w twarz, co znacznie uprzykrza wspinanie Darkowi. Na stanowisku okazuje się, że musimy zrobić wycof. Mokre buty Darka uniemożliwiają mu dalsze wspinanie. Łukasz nie podejmuje się prowadzenia, nie mówiąc nic o mnie –totalnym laiku wspinaczkowym. Nie traktuję tego jako jakiejś porażki. Dla mnie jest to wspaniała okazja do poćwiczenia zjazdów, których nie mieliśmy jeszcze okazji robić na tym wyjeździe. No i hej ho i zjeżdżam wpadając na finiszu po uda w śnieg. Wracamy tymi samymi wydeptanymi śladami. Jednak w jednym miejscu okazuje się, że zeszła mała lawinka i zasypała je. Niby nic wielkiego, ale daje dużo do myślenia. W schronisku reszta dnia upływa nam w leniuszkowym tempie. Darek pokazuje nam elementy autoratownictwa, a my próbujemy się nawzajem wyciągać z niebezpiecznych szczelin międzyłóżkowych.


      Dzień szósty: Kuluar Kurtyki drugie podejście. Nie dajemy tak łatwo za wygraną i następnego dnia znów wyruszamy pod kuluar. Pogoda znów jest ładna. Dochodzimy do znanego oznaczonego miejsca, gdzie bezpiecznie przygotowujemy sprzęt. Dziś tak wiatr nam nie przeszkadza, nie sypie pyłówkami. Udaje się zrealizować plan. Darek prowadzi wszystkie wyciągi. Gdy dochodzę do ostatniego stanowiska, moim oczom ukazuje się Darek. Zadowolenie i spokój są od razu widoczne na jego twarzy. Na górze posilamy się i w krótkim czasie chmury pojawiają się dość nisko na niebie. Zbieramy się. Niestety, droga powrotna pozostaje nam w mleku. Idziemy na azymut. Widzimy ślady na śniegu czasem ludzkie, czasem kozic i jak te koziczki dochodzimy do szlaku, a stamtąd już znaną drogą do schroniska. W schronisku Łukasz pakuje swoje klamoty. Musi wracać do Olsztyna. Postanawiamy razem zejść na Palenicę do auta i zawieźć go do Zakopca. Zejście mija nam w szampańskich humorach. Łukasz ciągnie swój plecak na sankach, ale żeby nie było mu zbyt łatwo dostaje dodatkowy bagaż w postaci mojej osoby. Ja z kolei serwuję chłopcom wzmocnioną herbatkę, co by z sił mi nie opadli. Odwozimy Łukasza na dworzec, żegnamy się i wracamy na Palenicę. Darek postanawia wziąć narty z auta i w ciemnościach wyruszamy w monotonny marsz do Moka. Oj dłuży mi się droga dłuży i od Włosienicy zaczynam liczyć kroki. Zapada cisza. Nie odzywamy się do siebie. Pod schroniskiem okazuje się, że oboje liczyliśmy kroki dla zabicia czasu.


       Dzień siódmy: Wrota Chałubińskiego. Darek postanawia wziąć narty i zjechać z wrót, ja z kolei chętnie się przejdę. Wyruszamy razem, ale już po pewnym czasie rozchodzimy się i Darek zygzakiem podchodzi. Pogoda jest kiepska. Mijamy rozejście się szlaków na Szpiglasa i Wrota. Jest tak duże zachmurzenie i tak biało, że zaczynam gubić horyzont… ja, a co dopiero Darek, który będzie miał niedługo zjeżdżać na nartach. Zapada decyzja o powrocie do schroniska. Moglibyśmy pocisnąć tylko po co, jeśli nie ma z tego przyjemności. Sprawdzamy pogodę. Na jutrzejszy dzień zapowiadają się kiepskie warunki, więc jednogłośnie decydujemy o wcześniejszym powrocie do Olsztyna.


       Wyjazd zaliczam do bardzo udanych, choć z dużą dozą niepewności wyjeżdżałam z Olsztyna. W końcu to był mój pierwszy wyjazd wspinaczkowy, a że w warunkach zimowych… no cóż nikt nie mówił, że zawsze zaczyna się od łatwych rzeczy. Chciałabym bardzo mocno podziękować Darkowi i Łukaszowi za przekazaną wiedzę i wsparcie w kluczowych momentach oraz wszystkim uczestnikom wyjazdu za miłą atmosferę i niezliczone opowieści o górach i nie tylko. A tym, którzy kiedyś będą się zastanawiać nad wyjazdem w przyszłości, mówię ruszajcie w świat przygody i zdobywania nowych doświadczeń z KWO ;)

Paulina Jankowska