TATRY SYTE

Całą zimę czekałam na ten moment, aby spakować plecak i znów ruszyć w Tatry. Szybki wyjazd w składzie Monia, Darek, Marcin i ja, poprzedzony był nieustannym sprawdzaniem pogody oraz powtarzaniem, że przecież nie wszystkie prognozy się sprawdzają. 
W piątek pod wieczór ruszyliśmy w kierunku naszych ukochanych gór. Podróż mijała szybko. Końcówkę za kierownicą pociągnęła Monia, co było dużym wyzwaniem, bo my zasnęliśmy w pół jakiegoś zdania nad ranem. Jej za to dzielnie towarzyszyło Radio Alex, w którym królują zakopiańskie przyśpiewki, regionalna gwara i newsy z Zakopanego oraz wiadomości ze szlaków. Mogę powiedzieć, że słuchanie Radia Alex stanie się (już się stało!) naszą tradycją. Następnym razem będziemy z niecierpliwością sprawdzać w drodze, czy da się już złapać zasięg tej lokalnej rozgłośni.
Po krótkiej drzemce na parkingu poszliśmy na Halę Gąsienicową. Nie ominęła nas oczywiście nierozstrzygalna dyskusja typu czy lepsza jest pomidorowa z ryżem czy z makaronem – chodzi oczywiście o decyzję czy Jaworzynką czy przez Boczań. (Z każdą chwilą byliśmy coraz wyżej, a wiedzieliśmy to tylko stąd, że drzewa były coraz niższe :)- jak uprzejmie doniósł pewien mijający nas turysta.)
Zostawiliśmy część ekwipunku w Betlejemce, i z lżejszymi plecakami z ochotą ruszyliśmy pod ścianę. Tatry wyglądały przepięknie, niebo było przejrzyste, nie było silnego wiatru, żadnych oznak deszczu czy zapowiadanych burz, w żlebach gdzieniegdzie leżał śnieg.


Monia wspinała się z Marcinem, a ja z Darkiem. Zrobiliśmy najpierw Płytę Lerskiego, a potem Grań Kościelców. Na Grani są 3 odcinki do asekuracji, reszta to poruszanie się po turniach bez asekuracji lub na „lotnej”. Było przepięknie, romantycznie i dla mnie było bardzo satysfakcjonująco, ponieważ do samego szczytu prowadziłam.


  


Po wejściu na Kościelec, padła decyzja: zjazd do podstawy ściany i na koniec robimy drogę Gnojka. Tym razem prowadzili chłopaki. Weszli do góry mega szybko, a my czując, że czas nas goni także się spieszyłyśmy. W pośpiechu dało się odczuć, jak bardzo przeszkadzają nam niezbyt wspinaczkowe plecaki (bo nie można było podnieść głowy) - było szybko i wesoło.



Kiedy znaleźliśmy się znów na Kościelcu, było już dość późno. Po spojrzeniu na zegarek doszliśmy do wniosku, że mamy nikłe szanse na coś ciepłego lub zimnego w Murowańcu. Mimo to, chłopaki puścili się w szalony rajd do baru, z nadzieją, że może jednak uda się coś zjeść albo chociaż wypić. My z Monią, dla odmiany, mniej śpiesznym krokiem obserwowałyśmy zachód słońca i bajeczne kolory nieba oraz delektowałyśmy się wrażeniem, że mamy całe Tatry tylko dla siebie. Było cudnie i bezludnie.



Po naszym dojściu do Murowańca okazało się, że mimo dużego poświęcenia w ważnej sprawie, chłopaki dobiegli za późno i kasę już zamknięto. Jednak, jakimś cudem, i tylko dzięki swojemu urokowi osobistemu nasz Marcin pozyskał dwa browarki. Byliśmy bardzo zadowoleni.
Pół godziny później staliśmy przed kolejnym wyzwaniem i oczekiwaniem kolejnego cudu, ponieważ w Betlejemce nie było miejsc i byliśmy świadkami jak kilka osób liczących na nocleg odeszło z kwitkiem. Tym razem nasz Daro wyczarował 4 materacowe miejscóweczki na stryszku Betlejemki, w które po małej kolacji z soczkiem po cichutku się wślizgnęliśmy.
Od siebie mogę powiedzieć, że fajnie jest spać w Betlejemce – poznać atmosferę kursów taternickich i załapać klimat tatrzańskich wspinaczy.
W niedzielę mieliśmy ambitne plany pobudki o 6 rano, bo zapał do wspinania był w nas przeogromny (i rósł z godziny na godzinę), ale niestety dała się odczuć nieprzespana noc i dlatego na szlak wyszliśmy troszkę później.
Tego dnia czekało na nas Środkowe Żebro Granatów. Zamieniliśmy się zespołami – Monika z Darkiem, ja z Marcinem. Droga minęła bardzo szybko i przyjemnie, widzieliśmy się, mijaliśmy się na stanowiskach – takie pozytywne wspólne wspinanie. Tak nam szybko zeszło, że zmieniłam Marcina na prowadzeniu tuż przed ostatnim stanowiskiem (chyba z 5 metrów), a Monia z założenia prowadziła tego dnia od początku do końca, co zresztą uczyniła znakomicie. 


 


Po skończeniu drogi, zaczęło się czekanie na zapowiadaną burzę. Trochę posiedzieliśmy w mleku chmur pod Grantami, potem trochę niżej koło szlaku, a potem jeszcze niżej na wielkim kamieniu. Nikt z nas nie chciał schodzić, wydłużaliśmy moment bycia w górach i czekaliśmy na deszcz, na burzę albo na to, aby czas się zatrzymał. Opad ostatecznie nie nastąpił, a na zaczęcie kolejnej drogi było już za późno. Zeszliśmy do Murowańca.



Wieczorem niby mieliśmy iść szybko spać, ale oczywiście pogaduszki trwały do później nocy. Mimo to, w poniedziałek udało się wcześnie wstać, bo Plany były…., ale się zmyły razem z deszczem. 
Nie było innej opcji, czekało nas zejście na dół. W Zakopcu udało nam się przyjemnie zgrać z Edytą, Łukaszem i Olafem, którzy byli trekkingowo w Tatrach. Po fajnym spotkaniu na kawie podążyliśmy do Olsztyna bardzo malowniczym wariantem drogi. O właśnie tego Olsztyna….


Tu niestety przywitał nas deszcz. Widać, nie było nam dane na tym wyjeździe pomacać olsztyńskich skałek. Od tego momentu pogoda na dobre przestała być naszym sprzymierzeńcem. Wróciliśmy do domu w ulewie, ale pełni planów, z nowymi doświadczeniami, wypełnieni rozmowami, muzyką z auta :D i przede wszystkim górami. Kiedy piszę tę relację, to zamykam oczy i jeszcze widzę nas na grani.



A na koniec (to co robi się powoli klubową tradycją, czyli) zagadka. Dla pierwszej osoby, która prześle poprawną odpowiedź na maila klubowego zaplanowaliśmy nagrodę. Pytanie: Jaki słowacki szczyt zaznaczono strzałką na zdjęciu?



Gosieńka


PS. A następnego dnia po wyjeździe, kuśmyry nas nie darły, co nas bardzo cieszyło. Za to bolało serducho, że tu tak płasko.

 

PPS. ZNAMY JUŻ ZWYCIĘZCĘ KONKURSOWEJ ZAGADKI, JEST NIM JERZY PEPOL, KTÓRY JAKO PIERWSZY PODAŁ WŁAŚCIWĄ ODPOWIEDŹ. GRATULUJEMY !!!